Black Star Riders traktowani są jako studyjne wcielenie post-lynnotowej wersji Thin Lizzy, ale tak dokładnie to nie jest, bo są to jednak dwa różne zespoły, w których grają prawie ci sami ludzie. A w tym przypadku „prawie” robi sporą różnicę – nie ma tutaj Briana Downeya, oryginalnego bębnisty Thin Lizzy i Danny Whartona, który przez kilka lat udzielał się też w grupie na instrumentach klawiszowych.
Teoretycznie, na upartego płyty BSR mogłyby być sygnowane Thin Lizzy, chociażby z dwóch powodów – duch tej muzyki jest tu jak najbardziej obecny, a co nawet ważniejsze – jest to na tyle dobre, żeby nazwa „Thin Lizzy” na okładce w zestawieniu z zawartością nie zakrawała na głupi dowcip. Przynajmniej, jeżeli chodzi o „The Killer Instinct”, bo debiut specjalnie mi się nie podobał. Natomiast nowa płyta – why not? I why not Thin Lizzy – muzyka pasuje, Warwick wokalnie bardzo mocno przypomina Lynnota, poziom zacny, obciachu legendzie nie robi. Chociaż może i dobrze, że to jednak BSR a nie TL. Niby nazwa mniej medialna, ale zagorzali fani nie będą sarkać. Poza tym, kto zna Thin Lizzy, temu nazwa Black Star Riders też obiła się o uszy. Ogólnie było to dobre posunięcie – dawna nazwa i tak była w jakimś sensie trampoliną dla nowej grupy. Oczywiście sama trampolina nie wystarczy, żeby oddać efektowny skok. Do tego potrzebne są jeszcze własne umiejętności. A te, spoko, są. Co zresztą „The Killer Instinct” udowadnia od pierwszej do ostatniej minuty.
Ciekawe na pewno jest też to, że BSR czasami „zapominają”, że są jakby Thin Lizzy i grają jakby nieco inaczej, a Warwick, czasami „zapomina”, że ma być Lynnotem i śpiewa po swojemu. Efekt jest taki, że „The Killer Instinct” jest na tyle podobne do Thin Lizzy i na tyle dobre, że spokojnie mogło by być nową płytą tej legendarnej formacji. Ale jest to toż na tyle niepodobne i dobre, że jest to osobny, całkiem wartościowy, nowy byt artystyczny. Gdzieś w pewnym momencie podobieństwa przestają być li tylko podobieństwami, a stają się bardziej inspiracją. I wydaje się, że dzięki temu sporo zyskali – szacunku, bo recenzje ciepłe i popularności, bo wysokie miejsca na listach przebojów (początek drugiej dziesiątki w UK).
Jak już ustaliliśmy, „The Killer Instinct” to płyta dobra. Powiem więcej – co najmniej zacna. Kilka utworów spokojnie nadawałoby się na każdą płytę Thin Lizzy, a kilka nie, bo jednak nie bardzo, albo po prostu tam by nie pasowały. Z tych co by i pasowały i są bardzo dobre to na pewno dwa pierwsze, „Soldierstwon”. Z tych co nie koniecznie by pasowały, a są bardzo dobre to "Through the Motions" i finałowy „You Little Liar” (takich epików to Thin Lizzy raczej nie grywało). Bardzo stylowe jest też „Turn in Your Arms”, ale miejscami mi to bardziej przypomina Big Country, co bynajmniej nie jest jakimś zarzutem. Trzeba też zauważyć, że BSR gra sporo ostrzej od Thin Lizzy.
Jest lepiej niż dobrze, ale nie jestem pewien, czy bardzo dobrze. Poziom całego repertuaru waha się między „bardzo dobrze”, a „dobrze”. I dobrze, bo całą płytę słucha się naprawdę z dużą przyjemnością. Ale trochę brakuje takich super-ekstra-killerów, które w jakiś sposób „zrównoważyłyby” te dobre utwory i podciągnęłyby całą ocenę do całych ośmiu gwiazdek – dlatego osiem z minusem. Ale i tak szczerze polecam.