Co robi ambitny muzyk po nagraniu słabej płyty? Nie wiem, ale Johan Edlund nagrał szybko drugą płytę, bliską „Judas Christ” i podszedł do niej bardziej refleksyjnie, czerpie wyraźnie ze swoich wcześniejszych doświadczeń (ha, nawet w „Cain” pojawiły się na początku ptasie odgłosy. Kto wie, ten wie).
„Cain” jest całkiem sprawnie poprowadzonym utworem, z odpowiednią mocą, z kolei „Ten Thousand Tentacles” to taka forma outro powtarzającego parę dźwięków, co w sumie nie zdaje się być aż takim zapychaczem płyty. Zresztą te miniaturki instrumentalne pojawiają się na tej płycie nierzadko. Zaskoczeniem jest już „Wings Of Heaven” zaczynający się od gitary akustycznej, z kolei refren grany jest dość...hard rockowo, nawet z jakąś naleciałością grunge. Szokujące? Może po prostu trzeba nazywać rzeczy po imieniu: Tiamat jest tu rockowym zespołem, tak jak na poprzedniej płycie. Mimo wszystko. „Divided” rozciąga się między pianinem, niski wokal Edlunda sprawdza się w dialogu z kobiecym głosem; następnie odejście w stronę rozmytych, gitarowych brzmień. Znaczna część utworu to instrumentalne pasaże z klawiszami, różnego rodzaju efektami, sztuczkami i chórami cofniętymi wyraźnie. Pochwała należy się również za „The Garden Of Heathen” i połączony z nim właściwy utwór „Clovenhoof” wpuszczające nieco światła do tiamatowskiej atmosfery. A jasność ta okazuje się mile widziana na tle dwóch utworów kończących płytę. Są one również nie takie złe. „Nihil”, być może wtórne odrobinę ze swoim pianinem i gitarowymi solówkami, a „The Pentagram” rozpoczynający się od dzwonów i organów odstaje ze swoimi bardziej progresywnymi nastrojami. Kompozycje bronią się. Jednak nie udało się uniknąć dość śmiesznej wpadki czyli „Carry Your Cross”... Kobieta na wokalu tutaj zupełnie nie przekonuje, wspólne śpiewanie z Edlundem wychodzi pokracznie, ale muzycznie jest i tak o niebo lepiej niż na poprzedniej płycie. Urocze jest, związane z tą kompozycją, „Triple Cross”.
Sumując – „Judas Christ” zespół mógł sobie darować, mógł też połączyć najlepsze pomysły z obu tych płyt i wyszłoby dzieło dość ładnie się prezentujące. A tak słuchacz dostaje dwie płyty (bliźniacze) jedną słabą, drugą lepszą, ale nie jest to materiał, który w jakikolwiek sposób mógłby konkurować chociażby z kultowym „Wildhoney”. Geniusz, który objawiał się na poprzednich wydawnictwach Tiamat, został zamieniony na rzemieślnika, który może i dobrze wykonuje swój zawód, ale nie przychodzi mu to z łatwością...