I w końcu stało się, chociaż znaczna większość chyba już dawno zdążyła zwątpić, a pewnie też i sporo osób doszukiwało się w Axlu być może różnych objawów chorób psychicznych. Nie ma jednak już co tego rozpatrywać; płyta się pojawiła, nie warto jakoś specjalnie rozpamiętywać tych lat czekania, różnych nadziei, wątpliwości; a w końcu zająć się muzyką skoro jest taka możliwość.
Tak czy inaczej jest to wydarzenie i dla osób, które pamiętają lata świetności tego zespołu, jak i dla tych, którzy spóźnili się nieco z przyjściem na świat, a którym marzą się jakieś przeżycia pod tym szyldem właśnie.
Ale tak naprawdę co zrobić z tym materiałem, który już przy pierwszych dźwiękach gitary wydaje się całkowicie rozczarowujący? Przepraszam, co to jest? Axl się odgrażał, że wciągnie dawnych fanów w XXI wiek, ale to chyba XXI wiek, w którym oni raczej nie chcieliby się znaleźć. Jak na początek płyty przystało i tytułowy utwór – niby jest szybko, niby energicznie, z przytupem, przykopem, czymkolwiek, ale całkowicie bez jaja albo jest ono w podejrzany sposób sztuczne, z odzysku, recyklingu. Nie wiem.
„Shackler's revenge” też nie daje żadnej odpowiedzi, powiedziałbym nawet, że w początku pobrzmiało coś numetalowego albo może należałoby to nazwać nurocknrollem? Tak czy inaczej brzmi to sztucznie i nie przekonuje, a głos Axla skrzeczący, jakby jeszcze odpowiednio podszykowany...zdaje się, że chłopak się męczy, bardzo. „Better” – atakuje wtórnością straszną, tak już grało wiele zespołów, które w ostatnich latach próbowały żerować na wzorcach z początku lat 90tych. „Street of dreams” zdaje się być popłuczyną po dawnych nastrojowych kompozycjach z pianinem oraz z odpowiednim gitarowym przykopem; emocje przechodzą gdzieś obok, nie zostają dłużej w słuchaczu. Z kolei „if the world” to próba dodania do tej stylistyki nieco soulowego posmaku, też raczej nieciekawa.
I tu na chwilę przerwę błyskawiczny przegląd tego albumu. Nawet jeśli ktoś starał się podejść do tej płyty z tzw. czystą kartą jest jednak sprowadzany na ziemię, może i z dawnego składu został tylko pan Rose wraz z panem Reed, ale miejscami w graniu, w ogólnej atmosferze wyłania się coś z Gunsów w czasach świetności, nawet niekiedy nachalnie. Może to i sympatyczne puszczenie oczka w kierunku dawnych lat, młodości, ale im wyraźniejsze te nawiązania, tym bardziej cień klasycznego Guns N` Roses miażdży współczesne oblicze... Może powinno się to inaczej nazywać? Jakiś Axl Rose Band, cokolwiek; rozumiem jednak, że klasyczna nazwa jest gwarantem lepszej sprzedaży.
Ha, „there was a time” mimo wszystko wzbudza sympatię we mnie, a to z takiego prostego powodu, że wszystko co można było popsuć w budowaniu napięcia w utworze, tutaj zostało popsute. I tak nieco po trzeciej minucie muzycy dochodzą do apogeum swoich możliwości; te wszystkie emocje się kumulują i przez kolejne trzy minuty nie potrafią znaleźć ujścia. Objawia się całkowity brak pomysłu, bo przecież ilość wzniosłych solówek czy wysokich pisków jakie Axl może z siebie wydobyć jest przecież ograniczona, a sekcja rytmiczna jedzie prosto jak z taśmy, jak gdyby nigdy nic.
„Catcher n' the rye” – nie, lalaalaaa lalalaalaaa, po prostu nie. „Scraped” to kolejny motoryczny, głośny utwór z szaloną linią basu, lecz też nieciekawy w całości. I całkiem podobnie sytuacja ma się z „riad n' the bedouins”. Może żeby dokończyć już to wyliczanie złych utworów – zaliczyłbym do nich też drażniący „I.R.S.” i zamykający płytę „prostitute”...
Co tu pochwalić?
„Sorry” przyjemnie wyróżnia się na tym tle, spokojny, wyważony z przyjemnie ciężkim refrenem. Może nie jest pozbawiony wad, ale zespół nie udziwnia niepotrzebnie jak w pozostałych kompozycjach. Ucho może na chwilę wypocząć od zbyt wielu nic nie wnoszących dźwięków. Nie mam też wątpliwości, że najlepszym utworem jest tutaj „madagascar”, też wskrzeszający wyraźnie ducha dawnych czasów, ciarki znowu przechodzą po plecach, a nawet z takim bezczelnym nawiązaniem jak: what we`ve got here is failure to communicate... Ale czym tu się cieszyć skoro utwór ten znany jest od 2002 roku? Równie stary, a może nawet starszy, „this I love” wyróżnia się pozytywnie; przez niemal połowę Axl z klawiszami i subtelnymi smyczkami w tle, dopiero później gitara i lekkie odsłonięcie przyzwoitego, ale nie zaskakującego rockowego czadu.
Skłamałbym gdybym powiedział, że nie ma tu ładnych melodii; są, jest ich nawet sporo, ale zupełnie niewykorzystane, przytłoczone przez masę niepotrzebnych dźwięków, które w takim wydaniu są po prostu niestrawne. Przez to te utwory gdzieś tracą na wyrazistości i przy pierwszym odsłuchaniu najnormalniej w świecie męczą.
Całość płyty przypomina mi rozpaczliwą próbę reanimacji pacjenta, który doczekał się już bajpasów, rozrusznika serca, przeszczepu wątroby, wrzodów na żołądku, raka krtani, podejrzanych chorób skórnych, jakiejś egzotycznej rzadkiej przypadłości, a i pewnie w karcie jego dałoby się odnaleźć niejeden zawał, udar i częściowy paraliż.