Oto drugie objawienie spod znaku Fantomas, dziwny twór, który każe mi wierzyć w nadprzyrodzone, muzyczne wyczucie Pattona. Mam na myśli taką niewytłumaczalną i niekiedy bliską szaleństwu więź z jakimś nerwem reprezentującym w tym przypadku całość sceny muzycznej. I właśnie ten dziwny i rzadki talent sprawia, że Patton nie tylko za każdym razem, gdy coś wydaje, wzbudza sensację lub co najmniej zainteresowanie, ale oddaje w nasze ręce naprawdę dobry materiał wpisujący się wyraźnie w czaso-przestrzenno-sceniczno-zespołową rzeczywistość.
Dość mglistych dywagacji, do rzeczy.
Fantomas brutalnie poszerzył „sposób grania”, a mózg tego projektu pozwolił sobie miejscami na „normalne” śpiewanie. Czyżby niekonsekwencja czy skrucha? Wydaje się, że nie. Mało tego, te utwory już wcześniej zostały napisane i są powszechnie znane jako melodie z różnych, wielkich kinowych dzieł. Brak pomysłów ze strony muzyków i pójście na łatwiznę? Z pewnością nie.
Podróż po motywach przewodnich klasyków srebrnego ekranu zaczynamy od genialnego, trochę niepokojącego, zbrodniczego i sycylijskiego nieśmiertelnego motywu z „Ojca chrzestnego” (Nino Rota). Początek brzmi niczym żywcem wyrwany z oryginalnego soundtracku, a dopiero po nim dostajemy rozpędzoną perkusję, szaleńcze krzyki i równie niespokojne instrumenty strunowe. I niespodziewanie chwila wytchnienia, odrobina czegoś bardziej sentymentalnego, za nią kolejny skok w bardziej pompatyczne rejony i w końcu wyciszenie. (Gdybym nazywał się Rota, nie wiedziałbym czy pogratulować zespołowy czy też dać kolejno każdemu z muzyków w mordę.) Bardziej spójną kompozycją, być może też najcięższą na płycie, jest powolny i walcowaty „Der Golem”. Dominuje tu niski i gardłowy śpiew, który być może udziela zbyt wiele rozumu glinianemu żydowskiemu tworowi, który z założenia pozbawiony był duszy. Emet...met... Więcej przestrzeni z kolei dostajemy w kompozycji opartej na nieśmiertelnym „Cape fear”. Chociażby remake z wytatuowanym Robertem de Niro wraz z jego nieodłącznym, grubym cygarem i groźnym szaleństwem błąkającym się gdzieś po oczach. Nie dziwi, że Buzz grając te parę dźwięków przenosi nasze myśli w strony bardzo sabbathowe, co w sumie uważam za dość miłe i odprężające, prawie jak kompozycję (z podwójnym polskim akcentem) będąca kołysanką („Rosemary`s baby”), kołysanką, która w ustach Pattona brzmi niepokojąco, przerażająco i po prostu diabelsko, a jednak działa usypiająco i próbuje chyba sprowadzić na nas jak najgorsze koszmary. Równie przyjemne jest „Spider baby” z dość hipnotycznym i lekko psychodelicznym riffem zapowiadającym przyjście jeszcze większej dawki powykręcanych stworów kierujących się podejrzanymi motywami. Podobne odczucia, chociaż już zupełnie inaczej muzycznie przedstawione, pojawiają się w rozpędzonym i łacińskim „Omen”, dzięki któremu można właściwie wierzyć, że pan Patton widzi już te piekielne zastępy zmierzające w naszą stronę. Jeśłi chodzi o „Twin Peaks: fire walk with me” – magia…
Wydaje się, że ciężko negować tu fascynację Pattona kinem, jest to płyta, którą po prostu musiał zrobić, która chodziła za nim i nie dawała spokoju. Widzę go oczami wyobraźni siedzącego późną w nocą przed telewizorem, z ręcznikiem na głowie i po raz setny katującego swoją kolekcję dvd... (Oczywiście nucąc każdy napotkany motyw muzyczny.)