Cóż można powiedzieć, Tiamat dość wyraźnie z płyty na płytę zmieniał swoje oblicze aż doszedł do momentu, w którym było więcej ogólnie rozumianego mrocznego klimatu niż gitar. I ta płyta miała być właśnie powrotem do gitarowego grania.
Ale jaki to powrót? Pierwszy utwór wskazywałby, że raczej posępny, również daleki od jasności oraz dość wyważony. Może niezbyt ciężki i błyskotliwy, ale chciałbym pochwalić przyjemną sekcję dętą, która wzbogaca w subtelny sposób tę kompozycję (prawie niezauważalnie). Następny utwór jest absolutnie przeciętny (powiedziałbym, że jak większość, lecz jednak jest ona zdecydowanie słaba), nie pozostawia zbyt wiele śladów w uszach a tym bardziej w psychice słuchacza (co potrafił pan Edlund robić w przeszłości). Z kolei „Vote For Love” jest swoistym przytaknięciem. „Tak, to już jest inny Tiamat. Tak, teraz nawet potrafi być śmiesznie i wesoło. Tak, z refrenem do przytupu. Optymistycznie musi być. Tak.” Tutaj na dodatek w refrenie, jakże nieciekawym w tym natłoku dźwięków, pojawia się głos kobiecy, który... nieważne. Też nie jest ciekawy. „The Truth`S For Sale” miał chyba być w zamierzeniu utworem z pazurem (śmieszne, że teraz Tiamat musi się o takie starać), ale jest to pazur mocno spiłowany, rozdwojony, obgryziony itd. Do nieskończonych przeciętności i słabości (żeby niepotrzebnie powtarzać słowa) zaliczyłbym: „Angel Holograms” (płynie, płynie i nie zostaje nic), „Spine” (też niby zapowiada się nieco ostrzej, lecz w gruncie rzeczy męczący), „I Am In Love With Myself” (niby trochę lepiej, ale jednak to po prostu patenty z wcześniej wymienionych kompozycji zagrane nieco sprawniej i z miłym dla ucha egocentrycznym wyznaniem).
Problem pojawia się z pozostałymi utworami, o których jeszcze nie wspomniałem. Jedynie one relatywnie jaśniej świecą nad resztą i wykazują jakiś realny pomysł na granie. „Fireflower” być może nie jest wiekopomnym odkryciem, jednak ten rzężący w zwrotce bas i miły, rozmyty gitarowy akcent swoje robi; całość unosi powoli słuchacza w bliżej nieokreślone tereny na granicy oniryzmu. „Summer By Night” – instrumentalne, na pograniczu orientalnych motywów (oczywiście niezbyt rozwiniętych, tak raczej śladowo potraktowanych), krzyki gdzieś w tle, gitarowe uderzenia, skrzypce nawet. Z kolei „Love Is As Good As Soma” to po prostu zgrabna kompozycja. W tym ostatnim utworze bardziej jednak zastanawiam się nad tym, czemu Tiamat zaczął robić takie piosenki, niż koncentruję się na doznaniach estetycznych. Podobnie dzieje się z dwoma kompozycjami zamykającymi płytę. Akustyczne, zbliżające się do folku, całkiem ładne (chociaż „Too Far Gone” zdecydowanie słabszy), gdzieś grające... ale czemu oni?
Zdaje się, że pan Johan Edlund w swym eksperymentatorskim zapale po prostu za daleko zabrnął i trafił do miejsca, w którym jego własny instynkt przestał funkcjonować. Pewnie dlatego te kompozycje w większości są wymuszone, przypominające też nieporadne stawianie kroków na grząskim gruncie. Zdecydowanie lepiej wrócić do wcześniejszych dokonań zespołu, które wciąż błyszczą i tchną świeżością.