Po pięciu latach czekania (, ale może niezbyt intensywnego ze względu na dwa ostatnie, moim zdaniem, średnie albumy) Tiamat objawia nam swoje nowe dziecko. I co?
Zaskoczenie. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie spodziewałem się tak dobrego materiału z tego obozu.
Johan Edlund, bo to on jest przecież wszystkiemu winien, wydaje się tutaj łączyć zamierzchłą przeszłość swojego zespołu z tym nowym obliczem, ale nie jest to tylko i wyłącznie jedyna prawda. Ten album to przede wszystkim dość zdecydowany krok do przodu, kolejna zmiana stylistyczna. Niekiedy pobrzmiewa to np. „Clouds” czy nawet „A Deeper Kind of Slumber”, ale jest to dla mnie najmniejszego znaczenia, uważam za objaw całkiem naturalny i nie ma tu mowy o kopiowaniu siebie samego. A pojawienie się znów ciężkich gitar, przyjemnie „wyklętego” klimatu, z domieszką gotyku i różnych sposobów śpiewania jest jak najlepszą rekomendacją dla spragnionych fanów.
Otwierający album „the temple of the crescent”, następujący zaraz po nim „equinox of the gods” i oczywiście „raining dead angels” to szybkie, ciężkie, miejscami wręcz brutalnie (aż miło) kompozycje, od których fani zespołu już zdążyli się odzwyczaić. Ze szczególnym naciskiem na tę trzecią wymienioną, rozkosznie znów posłuchać tego zniekształconego, zadziornego wokalu Edlunda, rozdzierającego jakby naprawdę cierpiał.
Sporą zaletą tego materiału jest jego różnorodność, każdy utwór jest niemal inny, wszystkie odpowiednio wpadają w (wyrobione) ucho i nie ma tu słabszych momentów. Technicznie każdy szczegół jest dopracowany w najwyższym stopniu i warto zwrócić tu uwagę, że całość powstała w prywatnym studio lidera w jego nowej ojczyźnie – Grecji, miał więc sporo czasu aby całość wypieścić.
Wracając do muzyki: „will they come?”, jeśli można użyć takiego stwierdzenia, jest niemal typowym Tiamatem, powoli sunący utwór z bardzo charakterystycznym feelingiem i nieco zachrypniętym śpiewem. A prawdziwie piękna rzecz kryje się pod nazwą „misantropolis”, jest refleksyjnie, niemal delikatnie, półakustycznie, tematycznie krążymy wokół nienawiści na świecie, niemożności życia ludzi w pokoju... I przechodzi to w instrumentalny hołd dla Grecji pod tytułem „amanitis”, gdzie Edlund daje nam chwilę odpocząć przy tych dźwiękach przypominających tradycyjne granie do sałatki z pomidorami i serem fetą.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić to tylko do „meliae”, nie jest to zła kompozycja, odstaje tylko trochę nastrojem, uderza z niej zbyt wiele „jasności” jak na taką płytę. To co jednak dzieje się później, (wielka trójca, trzy ostatnie utwory) w pełni rekompensuję tę zmianę klimatu. „Via dolorosa” ze swoim potężnym brzmieniem gitar i egzystencjalnym przekazem; mroczna i melodyjna kołysanka – „circles” przygotowuje słuchacza do całkowicie niesamowitego „amanes”. Już akustyczny wstęp do utworu jest pełen niepokoju, a reszta podkreśla całkowicie kunszt Tiamat. Wysublimowane połączenie (kolejnego) mocnego riffu w refrenie z klawiszami i przestrzennym wokalem ukazuje metafizyczną walkę zachodzącą w duszy Edlunda, walkę między nim a Bogiem. Jeśli jeszcze sięgnąć do mojej ulubionej kompozycji (być może najprostszej i najbardziej bezpośredniej, średnie tempo ze wstawkami strunowych smyczkowych) „until the hellhound spleep again” to nie mam wątpliwości, kto nagrał najprawdopodobniej jedną z najlepszych płyt metalowych w A.D. 2008.