Nadja na rok 2006 zafundowała swoim słuchaczom niespodziewanie płytę koncertową. Być może miała ona odpowiedzieć na kiełkujące w umysłach niektórych fanów pytania jak taka muzyka może bronić się na żywo, czy w ogóle da się ją zagrać, odtworzyć potężny klimat znany z albumów, też jaki jest sens słuchania tego w klubie...itd.
Odpowiedź jest nie do końca satysfakcjonująca.
Znalazły się na tym wydawnictwie cztery utwory, dwa znane już z wcześniejszych płyt „breakpoint” (z „Truth Becomes Death”) oraz „corrasion” (z „Corrasion”...), do tego doszedł cover „no cure for lonely” pierwotnie znany jako utwór kultowego Swans („love of live” z 1992) i całkiem nowe nagranie, premierowe „tremble”... Tyle jeśli chodzi o „co, gdzie, skąd”.
Zaskoczył mnie dobór utworów, właściwie tych dwóch wcześniej znanych, w jakiejś mierze właśnie mało koncertowych (o ile w ogóle można posługiwać się takim określeniem w tym wypadku). „Breakpoint” kojarzyłem z około sześcioma minutami całkiem nieprzyjemnych dźwięków, zgrzytów, drone`ów, ale nadal w jakiś sposób intrygujących, a tutaj Aidan przeciągnął je do dziewięciu minut, powiedziałbym nawet, że brzmi to nieco przystępniej niż na płycie (, co nie jest jednoznaczne z tym, że przyjemniej). Brakuje tu tego akustycznego zakończenia, kompozycja wyciszając się przechodzi od razu w „no cure for lonely”, które wydaje się być tutaj najjaśniejszym punktem. Ten pierwotnie trochę ponad dwuminutowy, minimalistyczny utwór został przeobrażony w coś potężnego, nieco patetycznego, ale i bardzo przyjemnego w odbiorze; powoli sunące dźwięki mogą sprawiać wrażenie jakby chciały ukołysać do snu słuchacza. Bardzo miła i refleksyjna podróż do przeszłości. Też dobrze sprawdza się tu wokal, trochę szepczący, wyciszony, wepchnięty nieco w tło, zdławiony przez resztę dźwięków, jednak trudno wyobrazić sobie bardziej pasujący. „Corrasion” następujące później jest kontynuacją tego wyciszenia, spokoju a nawet jego pogłębieniem. Robi się jednak trochę bardziej niespokojnie i dobrze znany dźwięk nie może się zdecydować czy pozostawić kompozycję w okolicach ambient czy przesunąć już w drone. I wreszcie na koniec, w większości improwizowany, w typowym dla Nadja stylu, siedemnastominutowy „tremble”. Powiedziałbym, że jest taką wersją uproszczoną pewnych schematów, takich jak długie wstępy, nawarstwienie kolejnych dźwięków aż do granicy niemożliwości, itd., ale bez jakiegoś konkretnego punktu zaczepienia, „rozwiązania”. I zostaje pewien niedosyt.
Tremble, jeśli dobrze pamiętam, znaczyło „drżenie”. Być może słuchając na żywo tego występu lub też miejscami w domu, wygodnie w fotelu, drgało coś w powietrzu, dawało o sobie skromnie znać, niestety ziemia nie zadrżała... A wiem, że mogła. Album przeważnie wypada szaro, trochę matowo i płasko, sytuację dość dzielnie broni „no cure for lonely” i dla tej kompozycji warto przynajmniej raz posłuchać tego materiału.