Y0 („Year Zero”, posługujmy się skrótami) jest zamkniętą całością. To moja pierwsza myśl o tym materiale, kiedy go usłyszałem. Pierwsze jakieś opinie, wrażenia, odczucia, recenzje czy parę nieartykułowanych dźwięków, które doszły do mnie, porównywały ją z TDS (oczywiście „The Downward Spiral”), co już uważam jednak za szaleństwo i wykroczenie wobec estetycznych sądów na wszelkich poziomach.
TDS było płytą szaloną, agresywną, autodestrukcyjną, w ogóle auto- i genialną w swoim młodzieńczym nihilizmie czy buncie. Kto jak woli. Y0 nie jest już tak skierowana na siebie, stoi raczej w opozycji, jest dziełem wręcz socjologicznym. Trent już nie jest zagubionym chłopcem, który nie wie, co ze sobą począć, który zachowuje się wręcz jak zaszczute zwierzę. Teraz to dojrzały mężczyzna, świadomy swoich możliwości, swojego głosu i który chce powiedzieć głośno i wyraźnie o tym, co mu się nie podoba. (Głos niezadowolonego, rozczarowanego pokolenia?) Łatwo się domyślić, że Reznor nie lubi Busha, amerykańskich rządów, wielkiej polityki, prowadzonych wojen, itd.. Przed słuchaczem roztacza się niezbyt przyjazna wizja świata za parę lat, faktyczna antyutopia. Pan Reznor więc ostrzega.
Jak to się przedstawia muzycznie? Na pewno hermetyczniej od wspomnianego TDS i zdecydowanie więcej w tym graniu jest elektroniki, „maszyn” niż w WT, co sporą część fanów cieszyło. Większość kompozycji ma dość silny „kręgosłup”, że tak się wyrażę; oparte są na wyraźnym rytmie, konkretnym beacie czy motywie towarzyszącym przez większość utworu. Zabiera to nieco spontaniczności w danych kompozycjach, nie są one wtedy aż tak zaskakujące, jak bywało w przeszłości. Z tego typu utworów wymieniłbym rewelacyjne, spokojne, lecz z pazurem „Me, I`m Not”. Z drugiej strony objawiają się rzeczy, w których Reznor pozwala sobie na spore muzyczne szaleństwo, niekontrolowane wybuchy dźwięków, bardzo połamane, głośne i złożone, chociażby refren i końcówka w „My Violent Heart” czy cała druga część kompozycji „The Great Destroyer”, również „Vessel”, „God Given”... Taki patent powtórzony parokrotnie, wyraźny dość na tej płycie.
Sam początek płyty być może nie jest aż tak powalający; pierwszy utwór jednak trochę na wyrost był porównywany do „Pinion” czy traktowany jako jego zamiennik. „The Beginning Of The End” to dość prosta kompozycja oparta głównie na tradycyjnym instrumentarium, jeszcze bez polotu, ale z odrobiną punkowej zadziorności. Ciekawie ma się sprawa z promującym płytę „Survivalism”, szybkim i energicznym, gdzie refren zdaje się śpiewać z Reznorem parę innych głosów. Zresztą ten zabieg będzie stosowany w dalszej części albumu również. „The Good Soldier” odsłania odrobinę delikatniejsze dźwięki; jest melodyjnie, przyjemnie. Koniec płyty stanowią właściwe już trzy spokojniejsze utwory: ambientowy „Another Version Of The Thruth”, odrobinę pompatyczny „In This Twilight” i emocjonalnie rozładowana odskocznia, „Zero-Sum”. Nie są to może najlepsze kompozycje, które Reznor tworzył w życiu, lecz z pewnością się bronią.
Za muzykę 8 gwiazdek, jednak za cały interesujący, ambitny koncept wokół tego projektu (można spokojnie o tym poczytać w internecie) należy się gwiazdka więcej.