Coś w ostatnim czasie dzieje się z panem Reznorem. „With teeth” wyszło ładne trzy lata temu, a od tamtej pory poczęstował nas kolejnym „długograjem”, następnie remiksami do niego, całkiem niedawno projektem „ghosts” a tu znienacka pojawiła się niespodzianka. Podrzucił fanom podstępnie dwie nowe piosenki i przepowiadał, że będzie surprise dokładnie 5. maja...i był.
Jednak raczej niewielu przewidywało album, na dodatek dostępny za darmo do ściągnięcia.
„The slip”, bo tak nazywa się to niespodziewane dzieło, po krótkim i enigmatycznym wstępie bezpardonowo atakuje uszy słuchacza głośną perkusją i jeszcze głośniejszą, poszarpaną dawką dźwięków mających korzenie gdzieś w mocno przesterowanej gitarze. Nie ma lekko, Reznor nie łoił tak już ładny kawał czasu. A ten tytułowy milion odnosi się do mil, które czuje autor, a tymi samymi nakładającymi się głosami zdradza, że jednak nie czuje niczego i skacze z każdego dachu. Rozwinięcie podobnej energii jest w kompozycji numer trzy, jeszcze bardziej dociskającej zdezorientowanego słuchacza niemal punkowym feelingiem.
Wytchnienia nadchodzi z nieco imprezowym (i różnie przyjętym) „discipline”, gdzieś wykazujący pokrewieństwo z „only” sprzed trzech lat. To jeden z tych utworów Reznora z bardziej wesołej i tanecznej półki, pasującej do wiosenno-letniej atmosfery, ale przecież sam napisał: What in the hell am I saying? Take your fucking shirts off and dance!
Bardzo przyjemnie robi się przy „head down”, też zaczyna się od nieco pokrętnej perkusji i dziwnie (tym razem nieco wolniejszego) rozjechanego riffu. Może wokal nie jest zbyt imponujący, został nieco osunięty w tło, ale chyba należy już się do tego przyzwyczaić. I refren przynosi chwilę ukojenia, ten moment, w którym delikatnie zaśpiewuje, że to nie jego twarz, życie, niczego nie poznaje i to tylko sen. Łatwo w to uwierzyć. Druga część utworu to pewna niewyraźna kopia (jak najbardziej) muzyczna (też jak najbardziej jazgotu) odpowiadająca w zarysie wcześniejszej konstrukcji zwrotki i refrenu, czyli pewien schemat znany z „Year zero”.
„Lights in the sky” ze swoim smętnym pianinem i szepczącym głosem to najogólniej kolejna (raczej udana, chociaż z całkiem innym przekazem) wariacja wokół nieśmiertelnego „hurt”. I wraz z ostatnią nutą tego utworu otwiera się przed słuchaczem ambientowy, nieco matowy pejzaż zatytułowany „corona radiata”. Przez pierwsze prawie pięć mrocznych minut nie dzieje zbyt wiele, a ustępuje to miejsca chwili z samą przytłumioną perkusją, po której objawia się „zninowany” temat według dawnej szkoły; subtelne okolice „the fragile”. „The four of as are dying” to jeszcze jedno instrumentalne dzieło, z początku odrobinę rozmyte, chociaż potrafiące stopniować napięcie, co może sugerować eksplozję pod koniec. Nie ma to jednak miejsca, co nie jest wcale zarzutem, w końcu tak czy inaczej pozostaje to bardzo sprawnym utworem przyjemnie drażniącym właściwe nerwy, przygotowującym słuchacza do końcowego aktu.
„Demon seed” z początku odwołuje się do patentów z pierwszej części albumu. Połamany rytm, charakterystyczna gitara i do tego dodane jest stopniowanie napięcia. Jakby tego było mało, każda zwrotka wykonana inaczej: deklamacja, szept, krzyk, niektóre przekształcone komputerowo, fragmenty oszczędne w środki, nakładanie wielu dźwięków, wyciszenie, rozmycie „instrumentu prowadzącego”, powrót ze zdwojoną siłą...
Gwałtowny, niespodziewany koniec.
I tak siedziałem nad kartką zapisując sobie oceny poszczególnych utworów, jeszcze oszołomiony tą wiadomością i już w połowie albumu olśniło mnie, jaką notę chcę wystawić. Jeszcze tylko na wszelki wypadek podliczyłem średnią i wszystko się zgadza. Przeglądam te zdania, myślę o tym, że z pełną świadomością pominąłem w recenzji piąty utwór, do którego mam najbardziej mieszany stosunek, ale to w niczym nie szkodzi. Nie jest z pewnością zły, po prostu mam z nim takie małe perturbacje, nie wszystko musi mnie zachwycić od razu, można mu jeszcze trochę czasu dać.
Cóż, wielki szacunek dla Reznora za ten pomysł, za energię i szczerość, za to jak traktuje fanów, w ogóle za 20 lat istnienia Nine Inch Nails.