Zmiany zachodzące dookoła najlepiej zauważyć sięgając po coś starego. (Ale mądre zdanie.) Tak też dzieje się z wydanym na początku lat 90 (kiedy to było...) albumie łódzkiej grupy Pandemonium. Nie będę tutaj przytaczał bujnej historii zespołu, utraty nazwy, dekady jako Domain czy w końcu powrotu do legendarnego już szyldu. To wszystko łatwo znaleźć, czyta się z przyjemnością, zaciekawieniem, prawie jak jakiś kryminał czy powieść sensacyjną... No dobrze, może trochę przesadziłem.
Najbardziej zaskakującą rzeczą w przypadku tego albumu jest to, że po tylu latach (świetlnych w muzyce) nadal, mimo swojej porażającej prostoty, wciąga i „każe” siebie słuchać za jednym podejściem, przy wdechu.
Zaczyna się niewinnie, wiatr, dziwnie brzmiąca gitara wygrywająca jakiś z grubsza orientalizujący motyw i... Następuje reszta płyty. Konkretny cios. Nisko strojone instrumenty, powolna ściana dźwięku atakująca słuchacza, relatywnie prosta perkusja i charczący głos dopełniający całości. Wydaje się, że to tylko tyle, album death lub według innych black metalowy (dziś to już bez większego znaczenia) jakich w tamtym okresie powstało wiele (i do dzisiaj takowe się pojawiają jako demówki raczkujących zespołów, a nawet niektóre biją ten na głowę jakością czy produkcją). Nieco ponad pół godziny takiej pozornie prostej łupanki, brak popisów wirtuozerii (jest to w ogóle możliwe przy takim brzmieniu?), wreszcie nieodparte wrażenie, że zespół po prostu wszedł do studia i nagrał ten album.
Coś jednak musi być w tej muzyce, że do dziś, szesnaście już lat od premiery materiału, ludzie nadal domagają się tych utworów na koncertach i żywiołowo na nie reagują, a niektórzy mówią o nich nawet jako o „kultowych”.
To wyżej wspomniane przeze mnie „po prostu” jest jakimś zrządzeniem losu, darem zesłanym z niebios (lub okolic), dziwną inspiracją, jakkolwiek to nazwać, czymś, co spotkało zespół dowodzony przez Pawła Mazura i co sprawia, że w najprostszych dźwiękach pojawia się coś ponadczasowego, coś, co zmienia „piosenki” w „hymny”.
Naprawdę ciężko wyróżnić tutaj jakikolwiek utwór, nie ma słabszych momentów i jeżeli przejść do porządku dziennego z kwestiami dotyczącymi produkcji, można czerpać z tego albumu przez długi czas ogromną przyjemność. Jednak jest to specyficzny rodzaj przyjemności, nie wynikający z jakiegoś subtelnego piękna kompozycji, selektywnego brzmienia, tekstów o wymowie nad wyraz głęboko filozoficznej, w tym wypadku mamy kontakt ze swoistym żywiołem, jesteśmy blisko źródła, pewnej pierwotnej energii.
Nie wystawiam żadnej oceny, bo w przypadku takiej pozycji jest to właściwie niemożliwe; zupełnie inna epoka, całkiem inne realia, jedynie, co zostało to muzyka, która mimo tego czasu nadal potrafi poruszać.