Jeżeli ktoś, sugerując się tytułem, spodziewa się po tej książce nie wiadomo jakich sensacji, to może być rozczarowany. Autor wcale na wszelki wypadek nie ominął wszystkich co pikantniejszych wydarzeń z życia artysty, bo po prostu nie było takich zbyt dużo. Albo w ogóle nie było. Zresztą popatrzmy na tego faceta – staroświecki, nawet jak był młody wyglądał poważnie, elegancko ubrany przedstawiciel klasy średniej, do tego intelektualista, literat. Taki to nie będzie jeździł motocyklem po hotelowym korytarzu, ani wjeżdżał Rollsem do basenu. Może kiedyś rzygał przez okno, ale to się może zdarzyć każdemu, nie trzeba być gwiazdą rocka, wystarczy studentem. Tak, że „sekretne życie” Leonarda Cohena sprawia wrażenie raczej życia nudnego – oczywiście jak na rock'n'rollowe standardy.
Właściwie można powiedzieć – zwykłe życie niezwykłego człowieka. Bo z pewnością Cohen był postacią niezwykłą – zaczynał jako literat, poeta, nawet wzięty, a potem nagle został gwiazdą muzyki rozrywkowej i do końca życia nią był. Karierę estradową zaczynał, jak na tamte lata, też w wyjątkowo późnym wieku – dobrze po trzydziestce, a przecież wtedy się mówiło – nie ufaj nikomu po trzydziestce. Jemu jednak ufano, czyli pod tym względem też był wyjątkowy.
Cohen sportretowany przez Reynoldsa to introwertyk, melancholik, trochę mizantrop i trochę hipochondryk. Na pewno człowiek osobny – zdystansowany i trzymający się na uboczu, starający się trzymać z dala od papierologii, formalności, w ogóle daleko od spraw biznesowo-finansowych – od tego miał menedżerów, a on chciał się tylko zajmować pisaniem i komponowaniem. Tak w ogóle miły i sympatyczny facet, ale czasami mający problem z lojalnością. No i wyjątkowo łasy na wdzięki niewieście. Autor też coś wspomina, jakoby Cohen chorował na depresję, że jakieś dropsy brał, ale mu niespecjalnie pomagały, a przeszło mu, kiedy przestał. Nie pasuje mi to do typowego obrazu tej choroby. Depresja przebiega zwykle dużo bardziej dramatycznie, często z próbami samobójczymi, a nie, że przechodzi po odstawieniu leków. Nigdy też nie był z tego powodu hospitalizowany. To było raczej takie usposobienie, a nie choroba.
Ale o ile jego życiorys raczej nie nadaje się na scenariusz filmu sensacyjnego, Cohen jest postacią niezwykłą – jakim cudem podstarzały, jak na standardy lat sześćdziesiątych, poeta zrobił karierę jako gwiazda estrady? Można powiedzieć – bo był dobry. Ale ilu dobrych odbiło się od kariery jak od ściany? Bo był dobry i w odpowiednim czasie trafił na odpowiednich ludzi – to już prędzej. Nie można powiedzieć, że Cohen jakoś specjalnie zabiegał o powodzenie – on przede wszystkim chciał nagrywać kolejne płyty i grać koncerty.
Trzeba powiedzieć, że „Życie Sekretne” to rzecz zrobiona rzetelnie, uczciwie i fachowo, a biografię Cohena opisano naprawdę dokładnie. Co prawda nie ma tutaj aż tak szczegółowego opisywania dzień po dniu całego życia piosenkarza, a autor koncentruje się na wydarzeniach, jego zdaniem najważniejszych. Na przykład poświęcił sporo miejsca dzieciństwu i młodym latom artysty, także Hydrze – czyli jakby to powiedzieć „okresowi formacyjnemu” przyszłego gwiazdora pop. Też dużo miejsca poświęcił sesji nagraniowej do płyty „Death of The Ladies’ Man” – i bardzo dobrze, bo było to wydarzenie jak najbardziej zasługujące na udokumentowanie – to było jak skrzyżowanie domu wariatów, wesołego miasteczka i filmów o mafii. Wszędzie szwendający się ochroniarze z bronią, Spector nie zawsze w kontakcie z rzeczywistością, Bob Dylan śpiewający na leżąco, bo był tak naspawany, że nie mógł utrzymać się na nogach. Reynolds uważa, że wcale to nie jest zła płyta, tylko, źle zrobiona, że materiał był całkiem dobry, ale Phil Spector koszmarnie to spieprzył. Moim zdaniem ma rację bo Śmierć Kobieciarza to bardzo specyficzna płyta, ma swój urok. Zauważyłem zresztą, że inne płyty podobnie oceniamy – na przykład obaj uważamy, że „Dear Heather” jest słaba, chyba najsłabsza w dorobku Cohena.
Chociaż całość „Sekretnego Życia” ocenić trzeba pozytywnie, kilka błędów, czy niedociągnięć by się znalazło. Na przykład pisze o słynnej aferze sczyszczenia konta Cohena przez jego menadżerkę, Kelley Lynch, cytuje artystę jak to się mocno zdziwił w czasie wizyty w banku, potem pisze o rozmowie Marty Machata, który rozmawiał z tą kobietą i ona przedstawiła zupełnie inną wersję wydarzeń. No fajnie, ale jaką? Niestety tego już Reynolds nie napisał. Reszta to już drobnica – bilety na Cohena na polskie koncerty Cohena w 1985 roku nie kosztowały całej pensji, tylko około 1800 złotych, co i tak było poważną kwotą, a ktoś faktycznie wydał całą swoją pensję na bilet, ale kupiony u konia. Oprócz tego „Cars” nie pochodzi z „Replicas” tylko z „The Pleasure Principle” – coś się autorowi pomyliło, dziwne, że korekta tego nie wyłapała. Nasza też. Poza tym pisząc o korzeniach rodziny Cohenów, traktuje Polskę, Rosję i Litwę tak trochę jak jedno i to samo, chociaż akurat na początku XX wieku było to jedno i to samo, ale nie do końca w takim znaczeniu, jak to opisuje. Znalazłem też kilka innych ciekawych kwiatków, ale coś czuję, że to robota tłumacza. Zaraz na pierwszej stronie pierwszego rozdziału mamy takie zdanie: „Kiedy urodził mu się syn, Nathan był świeżo upieczonym weteranem pierwszej wojny światowej.” Świeżo upieczony weteran w 1934 roku?! Szesnaście lat po wojnie?! To chyba nie o to chodziło w oryginalnym tekście. Poza tym w pewnym momencie przeczytałem o samolotach towarowych – nie ma takich, są transportowe. Pewnie w oryginale było cargo-aircraft, a tłumacz to przetłumaczył jeden do jednego. Niby drobnostki, a trochę denerwują.
Za to polskie wydanie ma jedną, dużą zaletę – mianowicie posłowie Daniela Wyszogrodzkiego. Opisuje on, barwnie i ze swadą swoje „przygody” z Cohenem od pamiętnego, pierwszego, polskiego tournee artysty z 1985 roku, aż do czasów współczesnych.
Chociaż brakuje mi tutaj kilku słów skreślonych przez innego, polskiego fana Cohena – Macieja Zembatego. Z przyczyn wiadomych było to niestety niemożliwe. A to przez Zembatego zaczęła się moja sympatia do Cohena. Nie od „Dance Me...”, którego serdecznie nie lubiłem, a na to się najpierw załapałem. Wybrałem się kiedyś na koncert Zembatego (odbył się w Sali gimnastycznej Zespołu Szkół Drzewnych w Lesku gdzieś w jesieni 1986 roku), posłuchałem tych piosenek, posłuchałem jego opowieści o Cohenie, a głównie o pobycie artysty w Polsce i wtedy to jakoś zaskoczyło. Ale najlepiej pamiętam, jak Zembaty opowiadał o popijawie z Cohenem przed warszawskim koncertem – Leonard stwierdził, że on pije tylko w pracy, bo inaczej dawno zostałby alkoholikiem, wyciągnął pokaźną flaszkę wina, o zwiększonym litrażu i zabrał się wspólnie z Zembatym i Maciejem Karpińskim za jej osuszanie. Ponoć tych flaszek było więcej, Zembaty z Karpińskim czuli się już nieco nadziabani, a Cohen wstał i poszedł na scenę grać koncert.
No i tyle. O Cohenie to ja mógłbym jeszcze długo, ale to już byłoby za długo. W każdym razie jeżeli chodzi o samą książkę, to warto. Siedem gwiazdek z plusem.