Rudy już mnie denerwuje. Wiecznie w takich samych koszulach w paski, a zakres jego środków aktorskich ogranicza się do zdejmowania i nakładania okularów przeciwsłonecznych. Mogliby go scenarzyści uśmiercić. A próbowali Kubańczyka. Dostał kulę w głowę i ledwie się kostusze wywinął. Już wyobrażam sobie gremialny szloch i spazmy wszystkich jego fanek, gdyby jednak nie przeżył. Ktoś się na szczęście zreflektował, Delko się wylizał i pozostał w obsadzie “CSI:Miami”. Akurat ta seria sypie się ostatnio coraz bardziej, chyba scenarzyści zaczynają cierpieć na uwiąd pomysłów. “CSI: New York” wypada pod tym względem dużo lepiej, poza tym Gary Sinise to jednak wyższa klasa aktorstwa niż David Caruso. “CSI:Las Vegas”, od którego wszystko się zaczęło - teraz już nie wiem, bo to dorwała w swoje łapy telewizja burdelowa, znaczy publiczna i stosuje swoją typową politykę programową – miota serialem po ramówce, żeby się broń Boże nikt nie zorientował, kiedy to jest. Teraz zdaje się to poniedziałek w okolicy północy – czyli tak popularne kino dla bezrobotnych i rencistów.
W czołówce każdego odcinka każdej serii “CSI” brzmi jakiś utwór The Who. “Who Are You” – “CSI:Las Vegas”, “Baba O’Riley” – “CSI: New York”, “Won’t Get Fool Again” – “CSI: Miami”. I zawsze kiedy zaczyna się kolejny odcinek “CSI: Miami” albo “CSI: New York” , wyrzucam sobie, że już dawno powinienem coś o “Who’s Next” napisać. Tak się z tygodnia na tydzień to odwlekało. Ze dwa lata. Ale się dowlokło. No!
Geneza “Who’s Next” jest dosyć złożona i interesująca. Album ten powstał na gruzach projektu Pete’a Townshenda “Lifehouse”. Miało być to przedsięwzięcie bardzo ambitne – multimedialne można powiedzieć – obejmujące film, koncerty i oczywiście muzykę. Townshend dysponował dosyć pokaźnymi funduszami, dzięki którym mógł się na coś takiego porwać. Ale zaczęło się to wszystko sypać logistycznie, nie było nikogo, kto by potrafił to ogarnąć, przy okazji koszty zaczęły drastycznie rosnąć. W wyniku tego, po jakimś czasie szamotania się z rzeczywistością Townshend sobie odpuścił i cała sprawa upadła. Zostało trochę muzyki, którą można byłoby zagospodarować. Część materiału znalazła się na “Who’s Next”, a to co zespołowi nie podeszło, wylądowało na solowych płytach Townshenda. Nagrywanie “Who’s Next” też nie szło zbyt sprawnie. Najpierw próbowano zrobić coś z tego w nowym Jorku. Ale nie wyszło, bo i producent, i muzycy nie do końca funkcjonowali w świecie rzeczywistym. Dopiero późniejsza sesja w Paryżu zakończyła się powodzeniem. “Lifehouse” w swojej muzycznej odsłonie miał być albumem dwupłytowym. Ostatecznie rozsądnie “przystrzyżono” to do jednej płyty i niecałych trzech kwadransów. Czyli mniej więcej tyle trzeba , żeby w Bydgoszczy po godzinach szczytu dojechać z Okola na Nowy Fordon. W tramwaj 3 na Nakielskiej, koło kościoła, do pętli na Fordońskiej koło “Kabla”. Akurat kiedy “Who’s Next” poznałem, przemierzałem tą trasę raz dziennie, zwykle w godzinach wieczornych.
Wychodziłem po dziesiątej. Słuchawki na uszy i do tramwaju, przez kanał i park. “Baba O’Riley” – elektroniczny wstęp, sekcja wchodzi później. Ponoć jest to pierwsze w historii muzyki rozrywkowej użycie sekwencera. Nie niemieccy elektronicy, tylko angielscy rockmani. I solo skrzypcowe Dave'a Arbusa w finale. “Who’s Next” zaczyna się naprawdę od wysokiego C. W międzyczasie jestem w pobliżu Ronda Grunwaldzkiego. “Bargain” – też nie ma zamiaru odpuścić. To jeden z typowych utworów dla The Who w wysokiej formie – bardzo melodyjny, ale bardzo dynamiczny. Zastanawiająca dominacja syntezatorów i instrumentów klawiszowych – w tym utworze i na całej płycie. I zastanawiająco nikły wpływ tego rodzaju instrumentarium na stuprocentowo rockowy charakter tego dzieła. Zaczyna się od delikatnego wstępu, ale po kilkunastu sekundach pakuje się Moon ze swoimi garami, Townshend odpala riffa i całość od razu ostro galopuje do przodu. Po dwóch minutach następuje wyciszenie. Daltrey śpiewa sobie spokojnie, przy akompaniamencie gitary – pudła i syntezatora, a po następnej minucie dalej jedziemy na pełny gwizdek, aż do finałowej syntezatorowej kody. Focha, Rondo Jagiellońskie – "Love Ain't for Keeping" – krótko i na temat, lekko bluesowo i gitary tylko akustyczne, chociaż to zupełnie rockowy numer. Zakłady Teoretyczne Akademii Medycznej (teraz Wydział Lekarski UMK) na Karłowicza. Kiedyś widziałem takie zdjęcie Łubianki, że wypisz, wymaluj – nasze zakłady – coś w tym chyba jest... “My Wife” – świętej pamięci Entwistle na wokalu. Moon jak na swoje możliwości tłucze po bębnach w bardzo mało skomplikowany sposób – skąpo blachy, rzadko kiedy jakieś przejście, perkusja wyciągnięta do przodu, dużo klawiszy – jakby echa “Strawberry Fields Forever” ? W finale syntezatory udają dęciaki. Za niski stopień zaawansowania technologicznego, żeby ktoś się na to nabrał. “The Song Is Over”, tramwaj też over. Pętla na Fordońskiej. Ballada, obowiązkowo z rockowym pazurem, jak to zwykle w The Who. Trzeba trochę poczekać na ostatnie 72. Druga zmiana z okolicznych zakładów musi zdążyć. “Getting in Tune” następna typowa dla The Who ballada. “Going Mobile” – nie przepadam. Romet. Po kolei dwa killery na koniec. “Behind Blue Eyes” – Limp Bizkit, kiedy nagrywali swoją wersję zapomnieli o środkowej części i wyszła im taka płaczliwa mamałyga. Wiadukt i akademik ATR-u . "Won't Get Fooled Again" – kwintesencja całego “Who’s Next”. Wspaniały rockowy utwór, ale wyrafinowany formalnie, z kilkoma kulminacjami i potężnym finałem. Akademik na Grzegorza. Wysiadka.
PS. Czy Keit Moon nie miał czterech rąk przypadkiem?