Dokształt koncertowy - nieregularnik wakacyjny.
Odcinek pierwszy
Najpierw był pomysł – może by na wakacjach więcej o koncertach napisać, na zasadzie wakacyjnego dokształtu prowadzonego nieodpłatnie przez Artrock.pl? Przecież wiadomo, że występy na żywo to sól rocka. Potem zrobiłem listę. Szybko zauważyłem, że jest dosyć mocno zboczona tematycznie – znaczy prog-rock dominuje. To odpuściłem sobie rocka progresywnego, przyjdzie jeszcze na niego czas. Ale lista dalej było nieco monotematyczna – w miejsce opuszczone przez prog-manow wepchnęło się towarzystwo hard’n’heavy. No to ci też do odstrzału, spokojna rozczochrana, swojej kolejki również się doczekają. No to nie prog, nie metal i okolice. Chociaż wydaje mi się, że właśnie ci wykonawcy mają swego rodzaju patent na nagrywanie wybitnych krążków koncertowych. Jednak poza nimi wszechświat też istnieje. Takie obcesowe potraktowanie tych gatunków miało i swoje dobre strony - przypomniały mi się płyty, o których w innej sytuacji nawet bym nie pomyślał. Początkowo dość wolno, ale potem coraz szybciej kartka zaczęła się wypełniać nazwami i tytułami. Przy trzydziestu kilku stwierdziłem – Okej, tyle. I tak z tego napiszę najwyżej o połowie. Czyli będę musiał przeprowadzić dość ostrą selekcję, bo nie dam rady spłodzić tylu recenzji w dwa miesiące. Do pracy przecież trzeba jeszcze chodzić, żyć z czegoś trzeba (bo na pewno nie z pisania do Artrocka).
Na razie nie wiem ile tych recenzji będzie, nie wiem dokładnie co to będzie, chociaż już pewne plany na kilka recenzji do przodu mam dość dobrze wykrystalizowane. Na pewno będzie Chicago, Kate Bush, Gary Numan, The Rolling Stones i Neil Young.
Ale na pierwszy ogień pójdzie Talking Heads – zespół obecnie trochę zapomniany, ale na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych bardzo ważny i bardzo popularny.
Zacznijmy od tego, że „Stop Making Sense” nie jest zwykłą rejestracją koncertu. Jest to film z reżyserem, (Jonathan Demme – ten od „Milczenia Owiec”), scenariuszem i akcją. Chociaż jest to rejestracja koncertu. Chociaż nie do końca, bo nie cały występ jest na żywo. No to co to? Poważny koncert poważnego zespołu i playback? No to chyba nie taki poważny. Poważny i poważnego, a to, że pierwsze dwa-trzy numery poleciały częściowo z taśmy wynikało z koncepcji przedstawienia. Bo na początku mamy pustą scenę – absolutnie pustą – zero sprzętu, zero muzyków, zero czegokolwiek – gołe ściany, gołe żarówki pod sufitem. I na tą pustą scenę wchodzi Byrne. W jednej ręce niesie gitarę akustyczną, w drugiej boomboxa, stawia go na scenie, wciska klawisz play i słyszymy podkład do „Psychokillera”, a Byrne zaczyna „grać” . Dlaczego w cudzysłowie? Bo gitara nie jest do niczego podłączona, a sala jest zbyt duża, żeby było ją aż tak dobrze słychać. Poza tym przenośnym magnetofonem nie nagłośni się sali na dwa – trzy tysiące ludzi. Zresztą już teraz wiadomo, że podkład leciał ze stołu mikserskiego. Kończy się „Psychobójca”, a do Byrna dołącza Tina Weymouth na basie i leci „Heaven”, też z taśmy, bo Ricie nie chce się nawet ust otworzyć, kiedy lecą damskie partie wokalne. Ale ponoć to zza sceny Lynn Mabry śpiewała. Potem obsługa wtacza na scenę perkusję razem z Chrisem Frantzem i słyszymy "Thank You for Sending Me an Angel". Nie wiem, czy już całkiem na żywo, bo mam poważne zastrzeżenia co gitary Byrne – cały czas jest to pudło niepodłączone do prądu. Nie podejrzewam go, żeby miał przekaźnik, bo wtedy te ustrojstwa były jeszcze dość pokaźnych rozmiarów, a nie widać żeby miał coś gdzieś przypięte. Dopiero kiedy na scenę wchodzi Alex Weir, a Byrne zmienia gitarę na elektryczną, zespół już faktycznie zaczyna grać na żywo, a nie podpiera się taśmami. Ale to jeszcze nie koniec, bo scena dalej jest prawie kompletnie pusta, nie ma żadnych dekoracji i światło jest dalej jakie jest, czy coś w rodzaju gołej setki na drucie pod sufitem. Jeszcze przez kilka utworów uzupełniane są elementy scenografii i pojawiają się kolejni muzycy - ten koncert staje się na naszych oczach. Dopiero w połowie mamy już wszystko co trzeba, min. ekrany z tylu sceny, a na scenie łącznie dziewięcioro muzyków, bo oprócz czwórki z Talking Heads jeszcze pięcioro muzyków towarzyszących, min. dwie wrzaskółki, drugi klawiszowiec, facet obsługujący przeszkadzajki i drugi, a właściwie główny gitarzysta, Alex Weir, bo Byrne w czasie tego koncertu zajmował się przede wszystkim śpiewaniem i wygłupianiem się. Głównie on skupia na sobie uwagę. Jego biegi wokół sceny, przebrania, jakieś dziwne podrygiwanie przy mikrofonie, wszystko to sugeruje, ze mamy do czynienia z osobnikiem, który musi mieć nieźle zryty beret. Dla kontrastu ubrany jest bardzo schludnie – koszula, garnitur (i do niego białe tenisówki), porządna fryzura. Całościowo robi to nieco schizofreniczne wrażenie. Kiedy pierwszy raz pooglądałem ten koncert, stwierdziłem – Ten facet robi świra na zimno.
Ponieważ jest to pierwsza recenzja Talking Heads na naszym portalu, wypadałoby nieco przybliżyć ich twórczość czytelnikom. Niby był to zespół swego czasu bardzo popularny, że światowej czołówki, ale od jego rozpadu minęło ponad dwadzieścia lat, a od tego czasu wyrosło pewnie ze dwa pokolenia takich słuchaczy, którzy tej nazwy nie kojarzą. No cóż, niestety nie żyjemy w idealnym świecie, w którym pewien poziom muzycznej wiedzy byłby obowiązkowy.
Byrne i koledzy, a może szczególnie Byrne, bo on to był spiritus movens tego przedsięwzięcia, mieli dosyć prosty, ale ciekawy pomysł na muzykę – miks amerykańskiej nowej fali i afrykańskich rytmów. I to oni na to wpadli wcześniej przed Gabrielem i „kolorowym” King Crimson. Chociaż trudno to wszystko jakoś porównywać, bo to jakby całkiem inna muzyka. Jednak łazi po głowie taka myśl, czy przypadkiem Talking Heads nie było w jakimś stopniu inspiracją dla King Crimson z lat osiemdziesiątych? Zresztą i Fripp, i Belew grali na płytach Talking Heads.
Umiejętne połączenie elementów tradycyjnie afrykańskich i całkiem współcześnie amerykańskich uczyniło z Talking Heads jeden z najoryginalniejszych i najważniejszych rockowych bandów tamtych czasów – afrykańskie rytmy i typowo nowofalowa melodyka, do tego Byrne, jako wokalista, nie miał w głosie ani krzty „czerni”, to raczej dość bliski krewny Jerry’ego Casale z Devo, a nawet Johna Lydona z PIL. W muzyce Gadających Głów od razu, od początku uderza niesamowita, porywająca rytmika kompozycji. Leszek Adamczyk kiedyś powiedział, że jeśli podczas słuchania tej muzyki noga nie wybija rytmu, trzeba iść do doktora, bo to znaczy, że mamy chorą nogę. Coś w tym jest, bo na samą myśl o „Girlfriend Is Better”, czy „Burning Down The House” zaczynam się rytmicznie gibać każdą częścią ciała.
Ponieważ przekrojowy żywiec Głowy zaliczyły dwa lata wcześniej („The Name of This Band Is Talking Heads”), teraz da się zauważyć (szczególnie na płycie) pewną nadreprezentację utworów z ostatniego wówczas albumu „Speaking In Tongues”. Nie jest to dzieło aż tak wybitne, jak na przykład „Remain In Light”, czy „Fear of Music”, bo było to już przejście na pozycje nieco bliższe mainstreamowi, jednak wersje koncertowe tych utworów wypadają na „Stop Making Sense” równie porywająco, jak tych starszych, a „Burning down The House” to mój ulubiony fragment z tego koncertu.
Niezwykły to koncert, niezwykłe widowisko. Jedna z najciekawszych takich rejestracji, jakie widziałem. W zasadzie najważniejszy jest tu pomysł. Prosty pomysł, tylko trzeba było na niego wpaść. Można nie lubić „Talking Heads”, ale „Stop Making Sense” trzeba znać, bo to rzecz kanoniczna wśród tego typu wydawnictw.
Na koniec trochę danych technicznych:
Całość skręcono w czasie trzech koncertów w The Pantages Theatre w Hollywood, w grudniu 1983 roku. Demme utrzymuje, że zdjęcia pochodzą z jednego tylko koncertu, a pozostałe dwa filmowano „dla wprawy”, ale zespół twierdzi co innego, że do filmu wykorzystano materiał z wszystkich trzech. Premiera filmu odbyła się na wiosnę 1984 roku, ścieżka dźwiękowa ukazała się na płycie we wrześniu tegoż roku, ale zawierała tylko część utworów z filmu. Kiedy była premiera na VHS – nie wiem, ale myślę, że dość szybko, bo już pod koniec 1987 roku mogłem to sobie pooglądać na pokazie w Sanockim Domu Kultury. Pierwsze pełne wydanie to rok 1999, wtedy też ukazało się DVD.