Połowa lat osiemdziesiątych nie była dla Eltona Johna zbyt dobrym okresem. Co prawda kryzys twórczy wydawał się przezwyciężony. Płyta “Breaking Hearts” przygotowana ponownie z Bernie Taupinem zawierała sporo interesującego materiału i sprzedawała się zupełnie nieźle. Gorzej było z jego pozamuzycznym życiem. Kilka lat wcześniej przyznał się, że interesują go raczej mężczyźni. Potem pojawiło się AIDS, traktowane początkowo jako pedalska zaraza. Wizerunek medialny piosenkarza poleciał na mordę. Zaczęto na siłę i desperacko go “poprawiać”. Zaaranżowano – bo tak to trzeba powiedzieć, jego małżeństwo z Niemką Renatą Blauell. Co gorsze Eltonowi zaczęło się sypać zdrowie. A co już w ogóle najgorsze – zaczął mu wysiadać głos. Konieczna była operacja. Było to na tyle ryzykowne, że w razie niekorzystnego przebiegu pooperacyjnego, artysta mógł stracić swój warsztat pracy - głos. Przed samym zabiegiem, pod koniec 1986 roku zdecydował się na krótkie tournee po Australii. Jego zwieńczeniem był koncert w Melbourne z orkiestrą symfoniczną. Zapewne potraktował tą trasę , jako swego rodzaju benefis, być może pożegnanie ze sceną. Zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli cos się nie uda , to pozostanie tylko pianistą i kompozytorem.
Współpraca z orkiestrą nie była dla niego czymś nowym. Na wielu płytach można znaleźć dość sporo piosenek z orkiestrowymi aranżacjami. Ale na żywo z orkiestrą chyba nie występował. Wypadło bardzo dobrze. Dlatego nie było żadnym zaskoczeniem, że kilka miesięcy później ukazała się płyta dokumentująca to wydarzenie (kaseta VHS też – dlaczego tego jeszcze nie ma jako DVD?). Zyskała bardzo przychylne recenzje i okazała się również sporym sukcesem komercyjnym.
Słychać, że Elton śpiewa niżej, głos ma bardziej chropawy, ochrypły, czasami trochę się załamuje. Ale wszyscy wiedzą, że tak ma być. Publiczność się tym nie przejmuje, a i Elton traktuje to jako dopust Boży i wszelkie niedociągnięcia wokalne nadrabia pasją, zaangażowaniem i doświadczeniem. Bardziej śpiewa duszą i sercem, niż gardłem . A śpiewa z taką pasją... Nie będąc pewnym swojej dalszej kariery szczególnie stara się, żeby te koncerty wypadły jak najlepiej.
Większość utworów z “Live in Australia” pochodzi z początków kariery artysty, z lat 1970-71, kiedy jeszcze nie był wielką gwiazdą, ale piosenkarzem na dorobku, już nagrywającym bardzo dobre płyty. Najwięcej utworów pochodzi z drugiej jego z 1970 roku, zatytułowanej po prostu “Elton John” – aż sześć , najmłodsze to “Tonight” i “Sorry Seems to Be The Hardest Word” z “Blue Moves” z 1976 roku. Bardzo piękne utwory wybrał, głównie te co bardziej melancholijne, spokojniejsze – które w orkiestrowych aranżacjach wypadłyby najbardziej okazale. I wypadły – fantastycznie. Ten album to jedno z najwspanialszych wydawnictw koncertowych lat osiemdziesiątych. Wielki benefis, który na szczęście nim nie był. Bo operacja się udała i Elton wrócił na estradę. I w dobrej formie trzyma się do teraz.