Grupa The Who wydała swój imponujący debiutancki album w grudniu 1965 roku. Wtedy jeszcze ostre i hałaśliwe riffy wcale nie dominowały w muzyce rockowej. Zresztą ta muzyka dopiero się rodziła. Nawet The Beatles i The Rolling Stones nadal pisali proste piosenki o miłości, a inne zespoły raczej nagrywały płyty z materiałem napisanym przez kogoś spoza zespołu. Jedynymi obok The Who, którzy już otwierali drogę na ostre riffy byli The Kinks i The Animals. The Who pojawił się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii z singlami „I Can’t Explain” i „Anyway, Anyhow, Anywhere” więc ich producent Shel Talmy, uzyskał zielone światło od wytwórni Decca na nagrania debiutanckiego materiału przez zespół. Pete Towshend zachęcony nadarzającą się okazją, napisał więcej piosenek na płytę i one zastąpiły covery, które początkowo miały zostać włączone do nagrania. „The Who Sings My Generation” to przede wszystkim album pełen zgryźliwych, hałaśliwych piosenek. Słuchając już pierwszych akordów płyty, będziesz wiedział, czy polubisz te utwory prawie od razu i chociaż paleta instrumentów może być ograniczona-gitara, bas, perkusja i okazjonalnie fortepian to każdy rowek płyty ma mocny cios i podążając za nim witasz się z surowym, pełnym energii dźwiękiem. Zobacz jak wszyscy prześlizgują się przez te miodowe harmonie. Te wokalne zagrywki wcale nie rozmiękczają numerów tylko świetnie pasują do tych drażniących efektów.
No dobra, na początek albumu piosenka „Out in the Street”, która w pełni kopie tworząc szorstkiego rockera z mocnymi rytmami i walącym bębnieniem Moona. W dalszej części Towshend bezceremonialnie uderza w topór wywołując energetyczne wibracje, krążące wokół słuchacza. Na dwanaście piosenek, zarejestrowanych na debiucie The Who, trzy są coverami. „I Don’t Mind” oraz „Please, Please, Please” Ojca Chrzestnego Soulu, Jamesa Browna nie zostały wybrane z przypadku. Te dramatyczne i uduchowione minuty pokazują wszechstronność grupy i cały ten początkowy zgiełk lat 60-tych. Kolejnym numerem na płycie jest „The Good’s Gone” będący wyjątkowym, brzęczącym rojem pszczół zbudowanym na ostrych wzorach perkusji i rozbudowanych akordach gitarowych Townsenda. Piosenka jest powtarzalna, ale ma doskonałe napięcie podczas zwrotek i refrenów, które ustępuje podczas lekkich mostków, wydłużając tą aranżację do prawie niespotykanych w 1965 roku czterech minut trwania. Ale nie zawsze są to oczyszczające refreny. W „La-La-La-Lies”, czysto popowej piosence mamy ten wers: „Nigdy nie myślałem, że cię wkurzyłem/ nie słuchałem twoich kłamstw/ kłamstw/ La-la-la-la-la-la kłamstwa” zaśpiewany z takim melodyjnym wzruszeniem ramion z którego Bob Dylan byłby dumny. Ta piosenka tak naprawdę omija nastoletnie lata i kończy się z powrotem na placu zabaw w szkole podstawowej. Lubię „Much Too Much”. Wokale są zasmarkane, a cudowna gra na fortepianie i skromnie świetne brzmienie gitary w drugiej połowie każdej zwrotki, ostatecznie prowadzi do tego momentu, w którym Roger beztrosko jęczy „Był czas, kiedy mogłem dać ci wszystko, co miałem/ Ale mój entuzjazm osłabł i nie mogę znieść bólu/ Robienia tego, czego nie chcę robić”.
Bez wątpienia wiele pochwał należy się producentowi nagrań Shelowi Talmy, ważnej osobistości Brytyjskiej Inwazji, ze względu na jego podejście, aby „cięższe” rockowe zespoły brzmiały luźno i sporadycznie w studio-dlatego cały album jest mistrzowską symulacją klasycznego, garażowego brzmienia. I to wychodzi.
Hmmm, The Who nie zasłynęli ze swoich pięknych popowych piosenek, a piosenka, która stała się najbardziej trwała z nich wszystkich, nie jest żadną z nich. Pieprzone słowo. To „My Generation”. I byłbym bardziej skłonny narzekać na nią, gdyby ten numer nie był tak re-we-la-cyj-ny. Niesamowite basowe solówki przy swoim subtelnym agresywnym brzmieniu pełzną przez cały utwór, pomiędzy każdym powtórzeniem „Talkin bout mah geeen-eration” by w końcu dostać pomoc od gitary Pete’a. Ale te kilka pierwszych powtórzeń to tylko sam bas i brzmi to niebezpiecznie. No a kiedy Roger mówi staruszkom narzekającym na fffffffuck offfff-eee czekaj miałem na myśli fffffffade away, prawdopodobnie czujesz tą lukę pokoleniową. No i ten wers. Wers, który przeszedł do historii. I nie ważne, czy śpiewają go dwudziestolatkowie, czy sześćdziesięciolatkowie, to jest przekazywane z pokolenia na pokolenie. „Mam nadzieję, że umrę, nim się zestarzeję”. Genialna synteza szaleństwa uruchamia sposób w jaki wszystko się rozpada poprzez perkusyjny, zwrotny wrzask. Rzadko zdarza się, że zacinanie się wokalu jest używane tak płynnie, z pewnością jest to środkowy palec piosenki. Ale to nie tylko to, kontrast w refrenach między ruchliwą perkusją a zrelaksowanym brzękiem gitary sugeruje coś bardziej ulotnego i niewysłowionego niż warczenie czy konfrontacja. Jąkanie Daltreya wyfruwa jak zgnieciona nuta z procy i podcina samo słowo.
Jeśli „My Generation” jest hymnem dorastania to „The Kids Are Alright” jest hymnem dzieciństwa. Słoneczne dni w szkole i wspaniała wycieczka kryje się wszędzie tam, gdzie zechcesz. Piosenka zawiera również muzyczne przerywniki, w których Moon zawodzi na bębnach, co jest jego ozdobą kolejnych klasyków grupy.
Muzycy The Who podobnie jak większość działających wtedy grup mieli w swoim zestawie bluesowy dowód fascynacji czarną odmianą tego nauczyciela. Pełen pasji i radosnego hałasu „I’m A Man” drapie i faktycznie pokazuje niewątpliwy urok tych mocnych piosenek. A całość kończy numer instrumentalny, przywołujący hałaśliwą, psychodeliczną aurę, o której nikt wtedy nawet nie śnił, „The Ox”. Podczas gdy na całej płycie można posmakować talentu w grze na perkusji Moona, ten numer pokazuje, jaki jest naprawdę dobry. Zbudowany został wokół szybkich solówek Keitha i lekkich klawiszy, na których gra Nicky Hopkins wchodzimy w ciężki gwiezdny surfujący rock niczym ze słonecznych plaż Kalifornii. I to zostaje.
Podobnie jak pierwsze dźwięki płyty pozostają na zawsze i głoszą światu, że nadchodzi nowe.