1. In Swingtime/ 2. Night Voices/ 3. No Hiding Place/ 4. The Mexico Line One Small Step... (Parts I-VIII) 5. Star Gazing/ 6. For Exemple.../ 7. At The End of My Rope/ 8. Man of God/ 9. A Blink of The Eye/ 10. God of Man/ 11. Black And Blue/ 12. Upon Returning
Całkowity czas: 57:43
skład:
Guy Manning – vocals, keyboards, acoustic 6 & 12 string & classical guitar, mandolins, electric guitar, bass, drums & percussion, kitchen sink
Laura Fowles – Saxophones & vocals/
Gareth Harwood – electric lead guitar/
Ian Fainbairn – fiddle/
Rick Ahton – additional bass & Backing vocals/
Marin Orford – flute/
Simon Baskind – drums consultant/
Okładka progresywna (neo), wydawca – nazwa jak trzeba - Progrock Records, muzycy – no jest Martin Orford z IQ. Ale muzyka – prog-rockowa? hm... niekoniecznie. Twórczość Guya Manninga jest, można powiedzieć, multipotencjalna. Sprawdzałaby się w różnych wariantach aranżacyjnych. Sam autor plus gitara-pudło? Czego nie. Manning z gitarą do tego jakiś kameralny skład, typu pianino, kontrabas i jakieś skrzypki – no miodzio. Manning i kapela w rodzaju The Band albo The Grateful Dead – jak najbardziej. Albo Manning i kilku panów z Nashville , z nieodłączną „łyżwą” i w kowbojskich kapeluszach – też mogłoby być (tyle , że nie dla mnie). Wersja, powiedzmy prog-rockowa była jedna z wielu opcji, ale jaki to tam prog-rock. Progresywnie jest w środkowej części „No Hiding Place”, kiedy instrumentaliści, szczególnie gitarzysta, mogą trochę pohulać. I prawie tyle. Jeszcze w tzw. suicie „One Samll Step...” można znaleźć trochę różnych muzycznych elementów, od biedy mogących podpadać pod rock progresywny. Tylko, że bardziej przypominających Alana Parsonsa i to za konsoletą, np. u Ala Stewarta.
Cała płyta to dwanaście bardzo melodyjnych i bardzo tradycyjnie amerykańskich piosenek. Jedynie właśnie aranże są niezbyt amerykańskie i to może zwieść mniej cwanego słuchacza. A saksofon w „In Swingtime” jak u Rafferty’ego w „Baker Street”. Poza tym niech nikogo nie zmyli to, że utwory od 5-go do 12-go są potraktowane jako jeden. To nie jest żadna suita. To cykl utworów, z których każdy spokojnie mógłby funkcjonować samodzielnie. Łączy je jedynie wspólny temat – jak to ładnie się pan Manning wyraził – „The great escape of the monkey into a man”. I jeżeli to traktować to jako suitę, to tylko pod względem tematycznym, na pewno nie muzycznym.
Bardzo lubię takie płyty , gdzie autor nie stara udowodnić czegokolwiek, komukolwiek, nie sili się na awangardę, ani nowatorstwo, czy wyważanie jakichś drzwi (przeważnie już dawno otwartych). Ma do zaproponowania trochę swojej muzyki. Ten facet po prostu opowiada historie. Taki współczesny trubadur. A że do tego udało mu się skomponować do tego sporo bardzo przyjemnej muzyki....