Kontra!
Innymi słowy: zupełnie zgodzić się nie mogę z tym, co o XHOHX napisał Krzysiek. Racja, wielką rewelacją debiut belgijsko-francuskiego duetu nie jest, ale słuchać można. Z dużą przyjemnością. Fundament? Współczesne, połamane granie w konwencji np. Idiot Flesh, czy – nawet bardziej – Sleepytime Gorilla Museum. Jednakowoż szybsze, cięższe, bardziej ekstremalne. Słychać i nieco starsze, klasyczne RIO spod znaku Henry Cow, czy Art Zoyd. Generalnie, na moje ucho, znacznie więcej tu żab, ślimaków i szampana niż krautrockowców, o których wspominał mój poprzednik - jeżeli miałbym umieścić ów tandem na mapie świata, wahałbym się właśnie między ich rodzimymi państwami, a Stanami Zjednoczonymi. I Japonią, bo pokrętne umysły częstokroć rodzą się w Kraju Kwitnącej Wiśni, że wspomnę tylko o takich nazwiskach jak Kawabata Makoto, Yoshida Tatsuya, albo Yamatsuka Tetsuo. Żadnego z nich nie wymieniłem przypadkowo – czy już wiadomo czego się spodziewać?
Rzecz oczywista – głodni melodii głodnymi pozostaną, entuzjaści muzyki relaksacyjnej nie mają tu czego szukać. Karyotypexplosion wszakże z założenia skierowane jest do amatorów dźwięków pozornie nieprzyjaznych i nie sposób, oczekując wcale życzliwej uszom „awangardy” pokroju The Mars Volta (którą notabene lubię i cenię), nie wpaść w szok związany z natłokiem atonalnych rozwiązań. Dzieje się sporo, dłuższych chwil wytchnienia brak, tempo nieprzerwanie wysokie, w dodatku wokalista to charczy, to się wygłupia, to wpada w grindcore'owy wręcz bełkot. I, sumując, elementy układanki pasują do siebie wyśmienicie! Pojawiło się - także w recenzji, z którą polemizuję, a do której lektury, jako odmiennego punktu widzenia, zachęcam - porównanie do Muzeum Śpiącego Goryla. Faktycznie, brutalne krzyki serwowane przez XHOHX rozciągają się od bardziej szaleńczych wokaliz w stylu Frykdahla do... pisków brzmiących niczym patologiczna parodia Carli Kihlstedt (Zuthruznas). Jeśli zasię o warstwę instrumentalną – to wszystko ma sens, to wszystko skomponowane zostało z potrzebnym do poruszania się na tak delikatnym terenie, jakim jest granica muzyki i hałasu, wyczuciem. Materiał utrzymany jest raczej w podobnej konwencji, spójny, konsekwentny, po połowie nieszczególnie już zaskakujący. Ale nie nudzi. Ostry, matematyczny, niektóre zagrania przywodzą na myśl mroczny zeuhl spod znaku Shub-Niggurath. Zdarza się, że Ramon Ribas Coca wraz z Oregolakatzorem (cóż za pseudonimy!), miast zmienić motyw zapętlają parę nut na kilkadziesiąt sekund, co sprawia wrażenie tymczasowej awarii, zaciętej płyty, albo kojarzy się z blastami rodem z najcięższych odmian metalu. I o to chodzi!
Debiut młodych eksperymentatorów może dostarczyć godzin godziwej rozrywki wielbicielom połamanych, chorych i arytmicznych muzycznych podróży. Osobiście przesłuchałem go już sporo razy i znużony nie jestem wcale. Nie na każdą pogodę i nie na każde uszy - tego ukryć nie można, ale przecież zadaniem Karyotypeksplozji nie jest podbicie list przebojów. Powinna bez problemu spodobać się wszystkim, którym nie wystarczył poziom abstrakcji takich płyt jak Grand Opening And Closing SGM'u; wszystkim, których sympatię zyskał MoRT francuskich ex-blackmetalowców (albo i nie ex – ponoć na ostatnim krążku do bardziej klasycznej formuły wrócili. Szkoda) z Blut Aus Nord, czy też prace Ruins albo Boredoms. Autorzy postarali się, mieli pomysł i wiedzieli jak go wykorzystać, wydaje się, że świetnie znają nowszą i starszą awangardową klasykę i w dodatku posiedli specyficzne poczucie humoru – bliższe The County Medical Examiners niż Tomowi Waitsowi. Bo przecież album nie został nagrany zupełnie na poważnie. Niektórym nie podejdzie? Trudno, nie sądzę zresztą, aby duet na to zważał. Ja jestem na tak!