Lat temu kilka dziennikarz jednego z portali muzycznych przy okazji recenzji nowej płyty (bodajże) Muse popisał się bardzo ciekawym pomysłem: za całą recenzję posłużyło skopiowane z przewodnika TV streszczenie kolejnego odcinka mdłej telenoweli. Gdy po raz kolejny przebijałem się przez nowy album Dream Theater, z każdą minutą coraz bardziej kusiło mnie, żeby bezczelnie skopiować tenże patent. Ostatecznie stwierdziłem jednak, że przy okazji nowego dzieła Petrucciego i spółki czytelnikom należy się coś więcej.
Dream Theater to był kiedyś zespół naprawdę dużego formatu. Panowie potrafili nagrywać porywające, wielkie płyty – „Awake” i „Images And Words” to do dziś świetne, wciągające albumy, a przy „Pull Me Under”, „Space Dye Vest” czy „Peruvian Skies” nadal mam dreszcze na plecach. Apogeum nadeszło wraz z rock-operą „Metropolis Part II: Scenes From The Memory” – arcydziełem prog-rocka lat 90., płytą wręcz doskonałą. A potem zaczął się nieubłagany zjazd w dół: kolejne płyty zespołu robiły się coraz bardziej sztampowe, nudnawe i wtórne, innowacyjne, frapujące solówki gitarowe czy klawiszowe coraz częściej zastępowały rzemieślnicze, technicznie perfekcyjne, ale nudne i mechaniczne popisy, a wielkie, porywające kompozycje zdarzały się coraz rzadziej – ostatnim naprawdę sporego formatu utworem Dreamów był wszak „Sacrificed Sons” z roku 2005. Nowy album Dream Theater niestety podtrzymuje tą tendencję spadkową.
Już początek tej płyty nie napawa optymizmem: “False Awakening Suite”, łącząca gitarowe riffy z niby-symfonicznymi klawiszami, prezentuje patent oklepany jak świat, wykorzystywany chyba przez 99% prog- i gotycko-metalowych zespołów. Wystawiony do promocji albumu „The Enemy Inside” – swoją drogą jeden z najsłabszych utworów, jakimi Petrucci i spółka promowali swoje płyty – to kolejny odcinek dobrze znanego serialu pt.wirtuozerski progresywny metal Dream Theater. Są solidne riffy i szybkostrzelne gitarowe popisy? Są. Są syntezatory, to dodające pseudosymfoniczne tła, to próbujące zaczarować słuchacza solowymi popisami? Ano są. Jest Serek, próbujący obejść swoje ograniczenia wokalne i popisać się (bez specjalnego powodzenia) rasowymi górkami? Jest. Dodajmy do tego gęstą, perfekcyjną technicznie grę perkusji i mamy kolejny, rzemieślniczy utwór Dream Theater. „Enigma Machine”, to samo: panowie grają, grają, co i rusz zmieniają tempa i nastrój, tu przebitka syntezatora, tu krótka, ale wirtuozerska wstawka bębnów, tu szybkostrzelna gitara, tylko że…takie coś zwykło się określać tzw. graniem o siedmiu zbójach: te partie instrumentalne nie prowadzą donikąd, są li tylko jałowymi popisami dla popisu. A pomiędzy nimi panowie zamieścili bodaj najbardziej kuriozalną rzecz jaką popełnili, „The Looking Glass”. Czyli Dream Theater próbujący naśladować… Rush. Dość posłuchać wstępu – jako żywo przywodzi on na myśl podniosłe radiowe przeboje Kanadyjczyków w rodzaju „The Spirit Of Radio”.
Po dwudziestu minutach słabizny wreszcie zaczyna się coś dziać. Ciekawie zaczyna się „The Bigger Picture”, gdzie po energicznym wstępie nagle wchodzi fortepianowa ballada – gdyby zaśpiewał to jeszcze ktoś dysponujący sensownym głosem, o większej skali i ciekawszej barwie, byłoby naprawdę czarownie. Ta ballada ładnie potem się łączy z energicznym, riffowym graniem – „The Bigger Picture” to pierwszy utwór na płycie z jakimś sensownym pomysłem na całość, z przemyślaną, zaciekawiającą słuchacza konstrukcją całości, jeden z nielicznych interesujących fragmentów tego albumu. Tylko że potem napięcie i poziom znów spada, „Behind The Veil” ma intrygujący wstęp – ładne syntezatorowe pejzaże o co nieco soundtrackowym klimacie, nieco ckliwe, ale przynajmniej zwracają uwagę – tylko że potem znów pojawia się riffowana rąbanka z niby-symfonicznymi klawiszami, jaką słyszeliśmy już wiele razy. Panowie próbują też pomieszać w „Surrender To Reason”, w którym oprócz (to rzadkość na tej płycie) ciekawej melodii po porcji ciężkiego grania pojawia się nagle kontrastowa, niby-szantowa wstawka z gitarą akustyczną – to fajny, ciekawy pomysł, szkoda tylko, że nie doczekał się szerszego rozwinięcia. Z drugiej strony, to i tak wystarczy, by „Surrender To Reason” okazał się jednym z najlepszych fragmentów płyty.
Sporo ciekawych pomysłów panowie zostawili na sam koniec. W suicie „Illumination Theory” pojawia się naprawdę intrygujący moment: ten, gdy perkusyjno-klawiszowo-gitarowa machina nagle się zatrzymuje, ustępując miejsca wstawce wręcz ambientowej, z której z kolei wyłania się romantyczna w wyrazie, rozlewna orkiestrowa kantylena… Ciekawą koncepcją jest też kontrastowanie gitarowego czadu rozbudowanymi, wirtuozerskimi partiami fortepianu – wielka szkoda, że na całej płycie Rudess nie sięga częściej po ten szacowny instrument. Przynajmniej robi z niego użytek w finale, odgrywając fajną, czarowną kodę – choć akurat ten fragment jest jakby doklejony do reszty, zwłaszcza że „Illumination Theory” ma wcześniej całkiem zgrabną, podniosłą kulminację w klasycznym, neoprogresywnym klimacie.
Podstawowym problemem albumu „Dream Theater” – czy w ogóle zespołu jako takiego, tak mniej więcej od dekady – nie są jednak przeciętne, rzemieślnicze kompozycje. Zawodzi wykonanie. Kiedyś Teatr Snów to było granie z jajami do samej ziemi – dość posłuchać wspomnianego „Pull Me Under” czy perełek ze „Scenes” w rodzaju „Home” albo „The Dance Of Eternity/One Last Time”. Wtedy Petrucci i spółka grali, jakby od tej muzyki miało zależeć ich życie – ostro, zadziornie, wściekle, wkładając w grę całe serducho i jaja, jakimi dysponowali. Nawet LaBrie – wokalista wszak dość przeciętny – wznosił się na absolutne wyżyny swoich możliwości. A teraz? Serek na ogół coś mamrocze pod nosem, od czasu do czasu próbując mocniejszego śpiewu, Petrucci mechanicznie, sztampowo odwala kolejne takie same gitarowe popisy w stylu tysiąc-dźwięków-na-sekundę, Rudess dorzuca rzemieślnicze syntezatorowe sola i przestrzenne klawiszowe orkiestracje identyczne z tymi, jakie można znaleźć na dowolnie wybranej płycie z gotyckim metalem. Stosunkowo najmniej zarzucić można sekcji rytmicznej: Myung i Mangini jako jedyni ciągną całe to granie przed siebie, a że po drodze czasem zdarza im się pogubić w rozmaitych ozdobnikach i wirtuozerskich wstawkach i popisach, na dłuższą metę wychodzi tej płycie na plus – w przeciwieństwie do Petrucciego, słychać, że grają żywi ludzie, a nie doskonałe technicznie, ale kompletnie pozbawione feelingu terminatory.
„Dream Theater” prezentuje niegdyś wielki zespół, który kompletnie cofnął się w muzycznym rozwoju, schematycznie, rzemieślniczo odwalający kolejne sztampowe utwory w swoim klasycznym stylu, z kapitalną techniką, ale kompletnie bez życia, bez jaja, bez energii, a przede wszystkim – bez jakichkolwiek emocji, mdłe, nudnawe. Takie „Images And Words” nie pozwalało się oderwać, puszczone gdzieś w tle – przyciągało uwagę od razu, wsysało słuchacza niczym piekielne wrota z filmu „Event Horizon”. „Dream Theater” wręcz przeciwnie – jak najbardziej można sobie puścić w tle, pod np. jakąś dobrą książkę, nie będzie przeszkadzać, nie odwróci uwagi. Płyta na pewno zachwyci zdeklarowanych fanów zespołu i stawiających pierwsze kroki w zawodzie gazetowych dziennikarzy, z neoficką gorliwością uświadamiających zagranicznych muzyków, że w historii polskiego rocka nie masz nic ważniejszego od Kultu [Nie przejmuj się, stary, wszystko przed tobą. Gdzieś po czterech setkach przesłuchanych płyt sam zrozumiesz, co w tym stwierdzeniu było nie tak.] – i chyba nikogo więcej.