To była zwykła, wczesnojesienna niedziela, słoneczny, całkiem ciepły dzień. Akurat wróciłem z meczu, komputer odpaliłem właściwie głównie po to, żeby przejrzeć pocztę. Z ciekawości zajrzałem na fejsa i… stamtąd strzeliło. Jak w „Czasie ołowiu” – jakbyś nagle zaczął tonąć. Szok pomieszany z kompletnym niedowierzaniem i wściekłą gonitwą myśli.
Nie czytuję kolorowych gazetek i głupawych serwisów, więc wiedziałem tylko, że ma problemy ze zdrowiem, żadnych szczegółów. A te nie brzmiały dobrze. W końcu coś tam o onkologii wiem, a przynajmniej powinienem. Rak trzustki – to nigdy nie rokuje za dobrze, wyjątkowo podstępne i złośliwe to diabelstwo. I już. Ktoś, kto zawsze był, kto co i rusz gdzieś tam się pojawiał, czy na małym, czy na dużym ekranie, nagle przestał być, już na zawsze.
„Katharsis” poznałem, jak inne płyty Niemena, jako jedną z części boxu „Od początku”. Na początku nie podeszła mi ta płyta ani trochę. Zaskakiwała skrajna asceza dźwiękowa, oparcie całości o proste, syntezatorowe brzmienia i nieskomplikowane rytmy i basowe figury. Wszak był to rok 1976 – porównując z tym, co w tym samym czasie z syntezatorami potrafili zrobić Vangelis czy Klaus Schulze, „Katharsis” jawiło się jako dzieło archaiczne, jakby przeniesione wprost z roku 1968. I raczej nie była to kwestia braku dostępu do nowoczesnych instrumentów – wszak Niemen zawsze potrafił zdobyć technologiczne nowinki (pod koniec lat 60. zdołał ściągnąć z Kopenhagi organy Hammonda), a Vangelis na prostych, wczesnych syntezatorach nagrał „Heaven And Hell” – ani braku oswojenia z nowymi brzmieniami (bo Czesław z dużym smakiem korzystał z Mooga na wcześniejszym o rok „Aerolicie”).
Teraz myślę, że tej płyty trzeba słuchać w odpowiednich warunkach. Wtedy, kiedy nie sposób pozbierać myśli, a umysł próbuje zmierzyć się z faktem, że coś się nieodwołalnie skończyło. Że ktoś, kto był zawsze, odszedł. Wtedy zimne, oszczędne, elektroniczne dźwięki idealnie dopełnią się z uczuciem pustki, nieobecności, z bólem odejścia. Wtedy lodowato chłodne, przejmująco lodowate brzmienie melotronu stanie się doskonałym wyrażeniem smutku i bólu. Wtedy rozumiesz, skąd ta dziwna asceza, szokujący wręcz minimalizm brzmieniowy. Tak ma być. Ta płyta – skomponowana i nagrana po nagłej śmierci zaledwie 22-letniego perkusisty Piotra Dziemskiego, z którym Czesław Niemen, zafascynowany olbrzymim talentem młodego muzyka, planował nagrać płytę w duecie – powstała w takich właśnie warunkach, bólu, cierpienia, bezcelowego oburzenia na dziwne, okrutne, śmiejące się ludziom w twarz Fatum. Gdy nagle, niespodziewanie kogoś zabrakło. Przejmująco zimne, jedyne w swoim rodzaju elektroniczne requiem, próba zmierzenia się z faktem, że z kimś trzeba się pożegnać już na zawsze. Ta płyta na pewno nie przynosi pocieszenia – jedynie pogłębia nastrój przygnębienia. Tak ma być, ta muzyka ma być przerażająco wręcz zimna, oszczędna do bólu, monotonna. Czasem i w tym można odnaleźć piękno… Wtedy, w październikowy wieczór, te dźwięki brzmiały jak nigdy wcześniej.
Jakie imię
nosi
ten
co
w półuśmiechu
myśli
w zaledwie rozpoczętej
pieśni
w półkroku drogi
przeciął
nić
uwitą
z miłości...
Czyim
kaprysom
w ofierze
zawlekliśmy Ciebie
na stos pogrzebny
i w pejzażu cmentarnym
stoimy osłupieni
nad nowo wyciosanym
krzyżem
Świętemu prawu
świętych czynów
urąganiem
zwracam się
do ciebie
c y w i l i z a c j o
pełna pychy
opiekunko
co ty uczynisz
jakim narzędziem
wyrwiesz
ostrze bolesne
z serc
bijących
w żałobne dzwony
jak jeszcze długo
skrzypiący frazes
takie jest życie
jedynym będzie
usprawiedliwieniem
niedorzecznej
śmierci
Człowieka