Jak nieraz pokazała historia rocka – dwie duże indywidualności w jednym zespole to trochę za dużo. Grupa Niemen – lider plus jego przyjaciel, awangardowy kontrabasista Helmut Nadolski plus trójka muzyków z przyszłego SBB – miała co najmniej dwie, oprócz samego Niemena – coraz bardziej pewnego siebie Józefa Skrzeka. Po zetknięciu się z The Mahavishnu Orchestra, Skrzekowa wizja muzyki wykrystalizowała się. Wizja – co ważne – nieco inna niż wizja lidera. Do tego doszły różne personalne zagrywki ludzi otaczających Niemena. I – po nagraniu dwóch znakomitych albumów, jednego na Zachodzie, drugiego, podwójnego, w Polsce – zaczęło ostro iskrzyć między muzykami. Nieodzowne okazały się roszady personalne. Co ciekawe, Niemen pokazał czerwoną kartkę swojemu przyjacielowi Helmutowi. I do nagrań trzeciej płyty grupy – znów na Zachodzie, znów dla CBS – przystąpił juz tylko ze Skrzekiem i pozostałą dwójką – jak to ujmował – separatystów.
Jak to w pewnym serialu mawiała blondwłosa Gadget: this should work with no problems. Pamiętający Rescue Rangers wiedzą, że kluczowym słowem w tym zdaniu było drugie z kolei... Dwóch bardzo dobrych, utalentowanych kompozytorów. Zgrani ze sobą, znakomici warsztatowo, świetnie się rozumiejący i kapitalnie improwizujący instrumentaliści, potrafiący zagrać z ogromną ekspresją, swobodą i czadem – kto pamięta poprzednie płyty grupy Niemen czy debiut SBB, świetnie wie o co chodzi. Sensowny budżet. Dobre studio z dobrym realizatorem. Do tego ponowne nagranie w anglojęzycznych wersjach kilku znakomitych utworów z polskiej płyty zespołu. Krótko mówiąc – this should work with no problems. Niestety. Nie zadziałało.
Dość posłuchać takiego „What Have I Done”. Nietrudno się domyśleć – nowej wersji „Com uczynił” z rewelacyjnych „Marionetek”. Oryginał – wiadomo. Kto go wysłuchał... chociaż nie, jego nie dało się słuchać. Jego się przeżywało. Ekspresja, kontrasty, skoki dynamiki, kapitalnie wykorzystane pauzy, połączenie spokoju i delikatności z dzikim śpiewem Niemena... Mrówki gnały po karku szybciej, niż Afroamerykanin w Alabamie lat 40. zeszłego wieku na widok szeryfa. Jedno z największych osiągnięć rocka lat 70. i to bynajmniej nie tylko polskiego. A co otrzymaliśmy tutaj? Rozmytą, wodnistą, pozbawioną ognia i ekspresji wersję. Takie „Com uczynił” w wersji smooth, bez kontrastów, uspokojone, zmęczone. „Puppets” to „Marionetki” przerobione na fortepianową balladę. Z ciekawie zaaranżowanego, ładnie płynącego utworu zrobiła się nadal urokliwa, tyle że znów dość konwencjonalna piosenka. Podobnie nowa wersja „Z pierwszych ważniejszych odkryć” – „From The First Major Discoveries”. Niby zagrana żywo, ale... brakuje tej podskórnej, pulsującej, dysonansowej nerwowości, jaka podminowywała oryginał. Wyszedł dość zwykły kawałek elektrycznego jazz-rocka trochę w klimacie Mahavishnu Orchestry. Co z tego, że dobrze wykonany? Na poprzednich płytach nie było kopiowania innych wykonawców. Było stworzenie własnego, oryginalnego stylu. Z ogromnym sukcesem. Tego tutaj nie ma. Jest granie rutynowe, pozbawione świeżości, kompetentne, ale w sumie banalne. Co z tego, że te mahavishnowe klimaty zapowiadają już niejako pierwsze płyty SBB? Po co przedstawiać nowe wersje świetnych utworów, jeśli pod każdym względem (poza realizacją nagrań) ustępują wyraźnie oryginałom? Chyba jednak Nadolski był ważniejszym ogniwem tego zespołu, niż mogłoby się wydawać… I tak mija połowa tej płyty.
Jak prezentują się pozostałe kompozycje? Na szczęście lepiej. Tytułowa, otwierająca cały zbiór, „Ode To Venus”, autorstwa obydwu liderów, zawiera charakterystyczny motyw, który za parę lat pojawi się w kompozycji SBB, „W kołysce dłoni Twych (Ojcu)”, do tego melorecytację na organowym tle w środkowej części. Całkiem udany utwór. Który nadal jest co najmniej półkę niżej względem utworów z poprzednich płyt. Skrzekowe „Fly Over The Fields Of Yellow Sunflowers” to już zapowiedź stylu wczesnego SBB, z wyraźnym wpływem zespołu Johna McLaughlina, z dysonansami. Całkiem ciekawa rzecz, co nie zmienia faktu, że ten Pan ma w dorobku dużo bardziej udane kompozycje. Za to bardzo dobrze wypada „What A Beautiful Woman You Are” Niemena. Tu na chwilę jakby wraca magia poprzednich płyt – nieco rozmyta, ale jednak. Jest trochę – typowego dla Niemena – soulowania, trochę jazzrocka, trochę grania bardziej swobodnego, jamowego. Intrygująco wypada „A Pilgrim” - jak nietrudno się domyślić, pierwsze podejście do znanego z płyty „Aerolit” „Pielgrzyma”, krótszego, bez syntezatorowych improwizacji, z odpowiednimi stylizacjami arabskimi, z rytmem perkusji trochę przypominającym „Planet Caravan” Sabbathów. I na koniec porcja zwykłego rock 'n' rolla – „Rock For Mack”.
Jak na taki skład personalny – duże rozczarowanie. Tym, którzy jeszcze nie znają twórczości zespołu Niemen, zdecydowanie polecam najpierw „Strange Is This World” i „Marionetki”.