W roku 1974 Robert Fripp zapowiedział, że kończy karierę muzyka rockowego. Występy z uważanym za najlepszy z koncertowych składów King Crimson były dlań w istocie ogromną traumą – wielkie sale i stadiony, odzierające muzykę z intymności, generalne rozczarowanie show-businessem, także i zachowanie samych muzyków (Bruford z Crossem nie wylewali za kołnierze i po niektórych koncertach – zwłaszcza w Rzymie w 1973 – radośnie prowokowali pijackie burdy). I zszedł ze sceny. Nie odstawił co prawda gitary, ale… Pochłonęły go zgoła nierockowe rzeczy. Z Brianem Eno kontynuował eksperymenty z tzw. frippertroniką (spinał dwa magnetofony wspólną pętlą taśmy i grał; to, co zagrał, rejestrowało się na jednym i po chwili, gdy grał już co innego, odtwarzało na drugim – i tak póki starczyło taśmy), poświęcił się będącej wciąż w powijakach muzyce ambient. Do tego stał się namiętnym słuchaczem tzw. Zachodniego Ezoteryzmu – przede wszystkim filozofii Giorgi Gurdżijewa i jego ucznia, J.G. Bennetta, studiował też koncepcje muzyczne Aleksandra Skriabina. W końcu, w roku 1976 dał się namówić Peterowi Gabrielowi na powrót na rockową scenę i zagrał na jego debiutanckiej płycie. Doświadczenie to określał potem jako przygnębiający i demoralizujący koszmar, czemu trudno się dziwić: producent Bob Ezrin to wszak dokładne przeciwieństwo tego, czego w muzyce szukał Fripp, i wręcz ucieleśnienie wszystkiego, czego szef wtedy byłego King Crimson nienawidził w przemyśle muzycznym. Tym niemniej, Robert Fripp powrócił do aktywności muzycznej. Co prawda na początku trasy z Gabrielem grał pod pseudonimem, siedząc ukryty za kotarą, szybko jednak się przełamał i na późniejszych koncertach grał już na scenie razem z innymi. A potem poszło: to Eno zaprosił go do zagrania na płycie Bowiego, to Gabriel przypomniał się z kolejnym albumem, to odkrył bratnią duszę w Darylu Hallu (połowie duetu Hall & Oates). Tym niemniej, uznając brytyjską scenę muzyczną za co nieco zastałą, Robert przeniósł się do stolicy punk rocka i nowej fali – Nowego Jorku. Tu chętnie zanurzał się w tętniące nową muzyką kluby, tu poznawał ciekawych, inspirujących muzyków (choćby Tony’ego Levina) – i tu zaczął tworzyć i nagrywać kolejne własne utwory.
Rozpoczęta w styczniu 1978 praca nad płytą „The Last Great New York Heart-Throb” (z twórczym współudziałem Halla i ówczesnej dziewczyny Frippa, poetki Joanny Walton*), trzecią częścią cyklu, jaki sam Robert ochrzcił „trylogią MOR” (razem z „Dwójką” Gabriela i „Sacred Songs” Halla). szła całkiem sprawnie. Do pewnego momentu. Gdy spory fragment płyty był już właściwie gotowy – latem 1978 okazało się, że z uwagi na kontraktowe ograniczenia Daryl Hall może wystąpić jedynie w dwóch utworach, a Debbie Harry, która miała wykonać cover „I Feel Love” Donny Summer, nie może wystąpić w ogóle (zresztą piosenki też nie można wykorzystać). Do tego wydanie nagranego wspólnie z Hallem albumu „Sacred Songs” – swoistego uzupełnienia „Exposure” – wytwórnia odłożyła na czas nieokreślony. No cóż – trudno o lepszy dowód, że Robert miał wiele racji, serdecznie nienawidząc przemysłu rozrywkowego i wszystkiego, co z showbizem związane. Ostatecznie poratowali go przyjaciele: z Londynu przyleciał Peter Hammill, zgodziła się też zaśpiewać poznana przypadkiem Terre Roche i praca znów ruszyła. W styczniu 1979 nagrywanie płyty „Exposure” (nowy tytuł wymyślił Eno), z nieco zmodyfikowaną względem pierwotnych planów listą utworów dobiegło końca; w czerwcu płyta trafiła na rynek.
Po Robercie Frippie trudno byłoby się spodziewać płyty „zwykłej”. Płyty, która nie zaskakuje słuchacza. I dokładnie taka jest „Exposure”. Wściekle eklektyczna, kontrastowa, szalona. W czterdziestu pięciu minutach znalazło się miejsce na mnóstwo zupełnie różnych elementów.
Co my tu mamy? Pastisz… rock’n’rolla – „You Burn Me Up I’m A Cigarette”, wykonany w punkowo-nowofalowy sposób. Delikatne, wyrafinowane miłosne ballady – rozmarzona, czarująca „North Star” z łagodnym, soulowym śpiewem Halla i Frippem wygrywającym na gitarze być może najdelikatniejszą partię w całej karierze i bardziej minorowa „Mary” z frippertronikowym podkładem i śpiewo-melorecytacją Roche.
Co dalej? Oczywiście jest sporo utworów przypominających, że Fripp był nie tak dawno szefem King Crimson. „Breathless” zapowiada już brzmienie Karmazynowego Króla lat 80.: zimne, nowofalowe dźwięki, na tle których Robert prowadzi agresywną, połamaną, skaczącą z jednego metrum w drugie, dysonansową linię gitarową. Podobnie wypada „Disengage”, w którym wrażenie niesamowitości potęguje jeszcze śpiew Hammilla (prosto po przylocie do Nowego Jorku wszedł do studia i z marszu zaśpiewał): nawiedzony, ekspresyjny, chwilami wręcz przerastający wokalne popisy Mistrza za czasów VDGG. „Haaden Two” jest mniej agresywny, za to znacznie bardziej zakręcony: powolny, ciężki riff gitary, cała masa wklejonych w nagranie sampli (część jest odtworzona „od tyłu” – choćby słynne „One thing is for sure. A sheep is not a creature of the air. BAAAAH!”), kontrasty, dysonanse i komentarz Eno: Co za niesamowicie kiepska, żałosna sekwencja akordów! I to wszystko w mniej niż 2** minutach. Mocnym riffem po spokojnym utworze poprzednim (King Crimson lubił takie kontrasty, oj lubił) zaczyna się zwariowane „I May Not Have Enough Of Me But I’ve Had Enough Of You”. Znów z Hammillem jako wokalistą, w warstwie tekstowej będące istną zabawą lingwistyczną, spuentowane czterdziestominutowym wykładem Bennetta odtworzonym z kilkaset razy większą prędkością i skondensowanym do kilku sekund (Robert przeczytał gdzieś, że w taki sposób przesyłają sobie informacje pozaziemskie cywilizacje). No i jest jeszcze „NY3”. Co do powstania utworu, sam Fripp podawał dwie wersje. Zaczął coś tam dłubać na gitarze, włączył nagrywanie i wtedy ktoś go wyciągnął do knajpki, a taśma kręciła się dalej, przypadkiem rejestrując rodzinną dyskusję w mieszkaniu obok. Alternatywnie: słysząc kłótnię sąsiadów, postanowił nagrać jej fragment do wykorzystania w powstającym właśnie utworze, będącym swoistą impresją na temat życia w nowojorskiej Hell’s Kitchen. Riffowany, gitarowy instrumental ciekawie tu zgrano z nagraniem wyjątkowo zażartej kłótni (fragment rozmowy matki z córką: I ty nazywasz mnie zdzirą? Nosisz bachora i nawet nie wiesz, czy zrobił ci go czarnuch, żółtek czy białas! Będziesz musiała iść na skrobankę, ja przynajmniej nigdy nie musiałam!)
Hammill pojawia się też w kolejnym wyrafinowanym erotyku – „Chicago”. Formie dla Roberta Frippa bardzo nietypowej – wszak ten utwór to… blues-rock. A więc jedyny gatunek, z jakiego graniem Robert sobie ponoć nie radził. Tu proponuje ciekawą interpretację, czy raczej adaptację bluesowych dźwięków do typowej dla siebie muzyki i nastroju. Utwór tytułowy Fripp pożyczył od Petera Gabriela: dronowe, elektroniczno-frippertroniczne tło, monotonnie wybijany niespieszny rytm, samplowane dialogi i wypowiedzi i służący za cały tekst tytuł utworu, podawany na dwa sposoby: albo powolne literowanie, albo iście obłąkany śpiew Terre Roche. I wreszcie przedstawiane w pełnej krasie frippertronics: ambientowe pejzaże dźwiękowe - „Urban Landscape” i wielki finał, w którym „podwodnie” brzmiące, „miękkie” gitarowe plamy najpierw wprowadzają, a potem efektownie zamykają znakomite wykonanie „Here Comes The Flood” Gabriela. Zagrane w sposób diametralnie odmienny od bombastycznego finału debiutanckiej płyty Gabriela: tylko fortepian, śpiew i frippertronikowe dodatki. I już, wystarczy, w prostocie siła: ten utwór w oszczędnej aranżacji po prostu powala. Całość spinają zaś Eno: najpierw o komercyjnym potencjale melodii, jaką właśnie napisał, ciekawie wprowadzającą w całą płytę, na koniec zaś podsumowującego całość zdaniem: Cała ta historia jest kompletnie nieprawdziwa. Wielka ściema…
Robert Fripp. Zorganizowana anarchia i ciągłe poszukiwanie. To wszystko jest na Exposure. Białym Albumie roku 1979, niezwykłym, wielobarwnym portrecie jednego z najciekawszych, najbardziej inspirujących muzyków w dziejach rocka. Po latach ta kalejdoskopowo zmienna, wielokolorowa płyta brzmi chyba jeszcze lepiej niż kiedyś. Na okładce Robert Fripp spogląda na słuchacza okiem surowego belfra, który mimo wszystko potrafi przygotować pasjonujące lekcje. Zupełnie jakby pytał: Odważysz się zapoznać z „Exposure”? Jak najbardziej warto, choć ta pokręcona niczym „Inland Empire” Lyncha płyta będzie wymagała przynajmniej kilku przesłuchań, by ją tak naprawdę zgłębić.