Nie ma chyba fana muzyki Dream Theater, który nie czekałby z niecierpliwością na nowy album. Od kilkunastu lat, a konkretniej od „Falling Into Infinity”, panowie skracają nasze cierpienia i wydają CD równo co 2 lata (wyjątkiem było tu „6 Degrees Of Inner Turbulence”). Nie inaczej było tym razem i już za niecały miesiąc oficjalnie będziemy mogli wydać nasze ciężko zarobione pieniądze na „Black Clouds & Silver Linings”. Trzeba uczciwie przyznać, że z roku na roku, z każdym kolejnym wydawnictwem, nasz ukochany Teatr staje się coraz bardziej sławny na całym świecie, pozyskuje nowe grono słuchaczy, zaczyna sięgać poza ramy szeroko rozumianego prog rocka. Do tego dochodzą coraz większe, droższe i bardziej efektowne trasy koncertowe, pojawia się coraz więcej singli, koncertówek, bootlegów, kompilacji, remasterów wyciągniętych z lamusa itd. Nowy i bardzo lukratywny kontrakt z Roadrunner Records tylko potwierdził, że w sferze biznesowo-finansowej muzycy (i olbrzymi sztab bardziej lub mniej przydatnych ludzi związanych z DT) radzą sobie wyśmienicie.
Mnie, jako długoletniego fascynata muzyki spod znaku Obrazów i Słów, sfera ta zupełnie nie obchodzi. Bardziej interesuje mnie jakość otrzymywanych dźwięków. A że Dream Theater są czarodziejami w tej dziedzinie, tym więcej od nich wymagam. Nie będę chyba odosobniony w opinii, że od kilku lat ta pierwsza sfera zdaje się być ważniejsza niż druga. Już „Train Of Thought” i „Octavarium” zdradzały symptomy braku dawnej formy i świeżości, braku ciekawych pomysłów i naprawdę mocnych akcentów muzycznych. Niczym podstarzały bokser, niegdyś pełen życia, sił, energii, bezlitosny i zaskakujący, dziś, mimo że wciąż w blasku chwały i wśród błysku fleszy, zdradzający niepewność. „Systematic Chaos” w moim odczuciu potwierdziło te przypuszczenia, bo oprócz świetnego singlowego „Constant Motion” i złożonego, dynamicznego „Dark Eternal Night”, starzy fani nie znajdą tam nic, co by poziomem zbliżyło się do szczytowych osiągnięć zespołu. Nawet mimo pięknego opakowania. Czy najnowszy album „Black Clouds & Silver Linings” podtrzyma nienajlepszą passę? Nikt, na czele ze mną, oczywiście tego nie chce.
To co otrzymujemy już teraz jako przedsmak płyty, to pierwszy singiel – „A Rite Of Passage”. Do utworu powstał także teledysk. Szczerze spodziewałem się dobrze skomponowanego, dynamicznego, koncertowego killera w stylu „Constant Motion” czy „As I Am”. Powiem więcej, marzę aby cały nowy album był wypadkową pomiędzy „Awake” i „Falling Into Infinity” – krótko, zwięźle, rockowo, bez nadętych i rozdmuchanych epickich zawijasów. Po tym singlowym utworze, jedyne co mogę stwierdzić, to że nie jest to to, czego oczekiwałem. Niestety, popowo-radiowego serialu („Forsaken”, „I Walk Beside You”) ciąg dalszy. Nawet brzmienie jest dość wygładzone i nijakie. Moim zdaniem, nie ma tu ani szczerej drapieżności i konkretnego uderzenia jak np. w „Lie”, „Buring My Soul” czy „As I Am”. Nie ma także emocji znanych choćby z ciekawego „Sacrificed Sons”. Jakby panowie nie mogli się zdecydować w którą stronę pójść. Trochę niezłych melodii, trochę efekciarstwa, kilka znanych od lat zagrywek, słaby moim zdaniem refren i właściwie… nic więcej tutaj nie znajdziemy. Oczywiście, jeden średnio udany kawałek jeszcze nie przesądza o niczym w kontekście całej płyty – reszta muzyki może „mieć jaja” i zaskoczyć nas wszystkich. Na to z utęsknieniem będę czekał. I teraz i za 2 lata.