Długo czekałem na ten album. Co do tego, że jestem wielkim zwolennikiem Dream Theater, wirtuozów nie tylko szeroko pojętej muzyki prog-metalowej, a muzyki ogólnie, nie trzeba chyba nikogo specjalnie przekonywać. Trochę historii. Byłem bardzo ciekawy jak na nowym albumie wypadnie Jordan Rudess, klawiszowiec nietuzinkowy, który miał wielką szansę znaleźć się w DT już za czasów odejścia Moore'a. Wtedy jednak zagrał okazjonalnie, pojawił się na jakimś koncercie i zniknął ze sceny, aby po kilku latach pojawić się znowu, czy to w LTE, czy to w wielu projektach (np. "An Evening With Jordan Rudess And John Petrucci"). Swoją formą olśnił mnie przede wszystkim na "Scenes From A Memory". Doskonale wpasował się w klimat nowego oblicza Dream Theater i wielce zasłużył się w pozyskaniu nowych fanów (o czym mówię, wiadomo...:)). Na kontrowersyjnym "6DOIT" zrobił swoje; choć było go mniej niż na SFAMie, to doskonale wypełniał wolne miejsca w muzyce, fantastycznie podkreślał drapieżny klimat płyty. Na koncertach wypadał bardzo przyzwoicie. Ja jednak oczekiwałem od niego czegoś więcej. Tego, za co kocham do dziś Kevina. Mianowicie wkład w komponowanie materiału. Wiedziałam, że on to potrafi i doskonale wie jak pisać "hity". Śledziłem jego karierę wcześniej i wiedziałem, że kiedyś musi się przebudzić. Stało się więc... Brał udział w pisaniu wszystkich 7 kawałków i słychać to doskonale. Nie będę ukrywał, że keyboard Jordana mógłby być bardziej słyszalny i uwypuklony, na tle zdecydowanej dominacji gitar.
Kolejną sprawą jest oprawa graficzna płyty. Od jakiegoś czasu, a dokładniej od FII, DT na każdej swojej produkcji, ma swój własny, graficzny styl. Wiem, że trochę to dziwnie zabrzmiało, ale przypatrzmy się po kolei wszystkim książeczkom, czy też okładkom. Na wspomnianym Falling... przewodzi motyw nieskończoności; widzimy ocean i wszechogarniającą przestrzeń. Na SFAMie oczywiście obrazy z podróży Nicholasa, doskonale pasujące do tego koncept-albumu. Na kolejnej produkcji (pomijam tu wydawnictwa koncertowe) czyli na 6DOIT, możemy doświadczyć istnego "graficznego niechlujstwa" :) Zero wymuszonej estetyki, jakieś odręczne gryzmoły. Za to na TOT, już sama okładka przykuwa uwagę. Stonowana i bardzo poważna. Na pierwszym planie oczywiście to wcierające się w trzewioczaszkę oko. Piękna książeczka, opatrzona wspaniałymi pracami pana Jerrego Uelsmanna. Naprawdę, jest na czym oko zawiesić. Zero szaleństwa znanego z 6doit, stylowa czcionka, teksty wszystkich utworów na tacy. Naprawdę, na mnie robi to wielkie wrażenie. Tyle o oprawie graficznej, czas przejść do najważniejszego punktu, czyli muzyki.
Na wstępie ostrzegam wszystkich tych, którzy chcą nabyć tą płytę i samemu zagłębić się w Train Of Thought, że nie będę zostawiał żadnego niedosytu, będę bardzo skrupulatnie analizował każdy kawałek.
Na płycie znajdziemy tylko 7, ale za to dość długich, 8-12 min. kawałków. Biorąc jednak pod uwagę płytę nr.2 ostatniego wydawnictwa, nie ma na co narzekać. Ja jednak od dawna czekam do powrotu krótkich (hmmm... 7-8 min), chwytliwych kawałków choćby z Awake czy Images And Words.
Płytę rozpoczyna końcówka utworu 6doit. Myślę, że większość z was zauważyła, że SFAM, 6DOIT i TOT możemy uznać za trylogię. Oczywiście chodzi mi właśnie o te przejścia z płyty na płytę; z końcówki Finally Free do początku The Glass Prison, z końcówki 6 Degrees Of Inner Turbulence do początku właśnie As I Am. Co mogę stwierdzić od razu na początku - jest to na pewno najcięższa, najbrutalniejsza, najbardziej metalowa płyta Dream Theater. Słowo o produkcji - bardzo dobra. Tym razem bębny Portnoy'a schowane jakby trochę z tyłu, za to za pierwszym planie niepodzielnie przez całe 70 min rządzą Johnowie - basista Myung i gitarzysta Petrucci. Tak ciężkich gitar jeszcze na produkcjach tego typu nie słyszałem. Pierwsze skojarzenie - nowa Metallica. Tak, ten sam gęsty, ciężki klimat, ten sam niski strój gitar. Tym bardziej cieszę się, że Johna Myunga wreszcie słychać i może od udowodnić wszystkim niedowiarkom, że zostawia całą konkurencje z tyłu, na czele z basistą Manowar :P. W przeciwieństwie jednak do St. Angera, solówek w wykonaniu Johna P. oraz Jordana, jest tu pełno. Każda następna jest lepsza od poprzedniej. Już w As I Am panowie mocno dorzucają do ognia i wpadamy w kawałek nr.2 czyli "This Dying Soul". Początku tego numeru nie powstydziliby się tacy wymiatacze jak Nevermore czy Iced Earth. Bardzo mocno i bardzo dokładnie. Każdy dźwięk jest tu przemyślany i czasami braknie (niestety!) długich improwizacji i solowych popisów. Album, mimo swej brutalności jest bardzo melodyjny. Choćby taki refren w This Dying Soul -
Change to fix this dying soul, dying soul....
Czas na wokale i teksty. To, nad czym ubolewam, to zupełny zanik weny twórczej w pisaniu Jamesa. Wszystkie (oprócz Vacant) kawałki zostały opatrzone lirykami bądź Mike'a, bądź Johna. W sumie to się zastanawiam, czy tak naprawdę tego tak bardzo żałuje, że James nie pisał, bo teksty są fantastyczne.
Help me, save me, heal me, I can't brake out of this prison all alone...
- znamy to skądś?? Wracając do Jamesa - niestety, nie czaruje swym głosem jak na IAM, czy choćby na SFAM, ale i tak jest lepiej niż myślałem. Stało się właściwie to co przewidziałem - poszedł w stronę mocnego wokalu, ograniczając wysokie rejestry. Moim zdaniem bardzo dobrze. Przynajmniej tej płycie wychodzi to na plus.
Jedźmy dalej z materiałem. Jeśli miałbym TOT porównać do którejś z poprzednich płyt - tylko Awake. Ten sam klimat, brutalność, ostry wokal, no i teksty... Kolejny kawałek to Endless Sacrifice - tutaj w roli głównej występuje Jordan oraz doskonały wokal Jamesa. Zwrotki w dość spokojnym, przejmującym klimacie, średnie tempo, jednak refren dosłownie zabija. Potem następuje jedna z nielicznych w pierwszej części albumu solówek... Doskonałe pojedynki gitarowo-klawiszowe, oczywiście nie mające nic wspólnego w wieśniarską włoszczyzną, a'la Power Quest :) Wspomniałem o 2 częściach albumu. Istotnie, wydaje mi się, że tak właśnie TOT można podzielić - część pierwsza: 4 kawałki dość stylistycznie podobne do siebie, część druga: dwie długie, progresywne jak cholera, suity - z czego jedna instrumentalna. W tym miejscu chciałbym powiedzieć o jednej rzeczy. Płyta w tym momencie, po przesłuchaniu połowy, dosłownie urywa jaja. Jestem bardzo zadowolony z tego, że panowie "pokarali" wszystkich miłośników komercyjnego jak cholera SFAM. Teraz już żadne panny spragnione balladek ("Throght Her Eyes") ani małoletni "znawcy" myślący, że Home to skomplikowany, bardzo trudny do przełknięcia kawałek, nie będą wypisywać jak to oni nie kochają DT. Po prostu większość po usłyszeniu takich progresywnych killerów, jak mój ulubieniec "Honor Thy Father" czy "This Dying Soul" zdziwią się, napiszą gdzieś, że to jakaś pomyłka ten album i zaczną słuchać znowu SFAM-a. Ja przynajmniej się cieszę, że otrzymałem materiał, na jaki moja dusza czekała. Profesjonalizm i skomplikowanie w jednym. Będę jednak namawiał do tego materiału wszystkich niezdecydowanych. Moim skromnym zdaniem to kwintesencja trzeciej stylowej odsłony najlepszego zespołu na świecie - Dream Theater. Napisałem, że urywa jaja - racja, ale chodziło mi oczywiście o progresywny sposób ich odrywania :) Wystarczy choćby wsłuchać się w czwarty z kolei "Honor Thy Father". Zdecydowanie najlepszy refren. W tym momencie dostałem olśnienia, jak wiele nowych, obcych elementów panowie wprowadzili na tym krążku. Metallikowskie gitarowe zagrywki, szczególnie z St. Anger i Black Album, mocne, krzyczane wokale, a nawet udało mi się wychwycić klawiszowo-wokalne straszydła żywcem z "Midian" Cradle Of Filth wzięte. Musicie sobie wyobrazić, jakie było moje zdziwienie kiedy to wszystko usłyszałem na płycie zespołu grającego p2p2-progmetal, jak to pięknie Piospy kiedyś napisał :).
W tym momencie chciałbym napisać o największym przekręcie w historii Dream Theater. Pamiętajcie, moje słowa mogą mocna wami wzburzyć, wzbudzić szyderczy śmiech, pukanie się w głowę, lub odruch wymiotny. Namawiam jednak, żeby przeczytać do końca i samemu sprawdzić czy mam rację...
Jeżeli doczytaliście do tego momentu i w większej mierze się ze mną zgadzaliście oraz niczego nie zauważyliście, to znaczy, że zostaliście przez chłopaków z DT nieźle oszukani! Tak, tak, ja też na początku dałem się im zwieść, ale po 2 przesłuchaniu, rozwiązałem zagadkę niczym Sherlock Holmes... Otóż "Train Of Thought", najnowsze dzieło nowojorczyków, jest niczym innym jak tylko plagiatem. A dokładniej autoplagiatem. Spokojnie, proszę nie panikować, wolałbym abyście doczytali do końca. Podczas wspomnianego drugiego słuchania, poczułem dziwne uczucie, że gdzieś to już słyszałem. A że słyszałem dużo i jeszcze więcej, to zacząłem szukać w pamięci do najdawniejszych i najdziwniejszych płyt jakie przesłuchałem. Te same riffy, te same uderzenia Mike'a, te same motywy - na pewno to już było! W końcu, od nitki do kłębka, zrozumiałem, że są to po prostu zmienione, unowocześnione wersje starych hitów zespołu sprzed lat. Proszę się jeszcze nie bulwersować. Rozpisałem nawet takową tracklistę. As I Am - jest to właściwie jedyny kawałek, którego moje sprytne ucho nie zdołało rozpracować. Jest tu bardzo dużo klimatu "Lie" i trochę "Pull Me Under", jednak nie zdołałem ustalić, którego kawałka jest to nowa wersja. Proszę w tym momencie nie mylić słowa plagiat, czy autoplagiat, ze słowem podobieństwo. As I Am jest po prostu utrzymany w podobnej konwencji i klimacie, ale nic poza tym. Kolejny kawałek - This Dying Soul. Sam początek przywodzi na myśl tylko jeden utwór - Overure 1927. Czyż nie mam racji? Włączcie na spokojnie track 2 i dokładnie się wsłuchajcie. Potem następuje najbardziej chyba słyszalne i zauważalne nawiązanie - The Glass Prison. Motyw z tego utworu jest wręcz niezmieniony (także w tekstach!) co wg. mnie doskonale podkreśla spójność z 6doit. W końcówce TDS możemy się jeszcze doszukać melodii żywcem wziętych z "Ytse Jam" i "Dance Of Eternity". Kolejny, mój ulubiony z 1 części albumu kawałek, to nic innego jak doskonale zamaskowana wersja Metropolis I. Uwielbiam ten utwór, dlatego słuchając ES duchy przeszłości powróciły. Nie były jednak takie straszne :). W tym momencie chciałbym się trochę zatrzymać i wyjaśnić pewną sprawę. Niektórzy z was zapewne myślą, że na starość ogłuchłem, albo mi się coś pomieszało. Opisywane przeze mnie "plagiaty" to nie takie zwykłe podobieństwa, chwilowe nawiązania. To kilkuminutowe, a czasami kilkunastominutowe, żywnie przeniesione struktury starych kawałków.
Zmieniona została tylko powłoka - raz tempo, raz solówka, raz kilka nutek... Jednak szkielet, uderzenia perkusji, przejścia, riffy, linia melodyczna - to wszystko jest takie same. Następnie mamy "Honor Thy Father" - czy już wiecie co to za kawałek? Podpowiem tylko, że najcięższy dotychczas w karierze DT... Tak, tak, dobrze myślisz, właśnie "The Mirror"! Ten sam ciężar, nawet wokale są bardzo podobne. Muzyka, jak wspomniałem wcześniej, jest wręcz identyczna. Bardziej uważne ucho wychwyci także wplecione motywy z "The Glass Prison" i "The Great Debate". "Vacant" niemiłosiernie kojarzy się z "Space - Dye Vest" oraz z "Wait For The Sleep". Muszę się jednak przyznać, że konkretnych odniesień nie zanotowałem. Mimo wielkiego podobieństwa, nie mogę stwierdzić, który konkretnie utwór zawiera "Vacant". Natomiast nie miałem żadnych wątpliwości co do kolejnej porcji Train Of Thought - "Stream Of Consciousness". Największy hit DT, największe i najdojrzalsze dzieło, najpiękniejsza suita - "A Change Of Seasons"... Jeśli nie wierzycie moim słowom, proszę nastawcie odtwarzacz na ostatnią minutę kawałka. Potem posłuchajcie końcówki ACOS - "The Crimson Sunset". Niemałe zaskoczenie, nieprawdaż? Kolejne Deja Vu przeżywamy przy niestety już ostatnim utworze, "In The Name Of God". Naprzemiennie przewijające się fragmenty "Home" i "Finally Free".
Co tu dużo pisać; ja jestem z tego stanu rzeczy bardzo zadowolony, ponieważ znalazły się tu prawie wszystkie moje ulubione kawałki. Może zabrakło unowocześnionej wersji "Voices", utworu, który wzbudza niewyobrażalną ilość emocji.
Cóż, teraz z utęsknieniem czekam na zupełnie nowy, świeżutki album nowojorczyków z Dream Theater, zespołu, który znam na wylot, a który na każdym kroku mnie zaskakuje. Zespołu, który swoim geniuszem nieraz wprawia w zakłopotanie swoich fanów, dostarczając im zarazem tego, czego oczekują. I to stanowi o ich wielkości...
Do zobaczenia na koncertach!