Tristania to zespół pochodzący z Norwegii, powstały z końcem 1996 roku i od tego czasu regularnie wypuszczający na rynek smuty spod znaku „gothic/symphonic metal”. Kobiecy wokal, pompatyczne refreny, chóralne melancholie – klimaty znane i (nie)lubiane. Przez ten czas dorobili się 5 albumów, ostatni pochodzi z 2007 roku. Kilka razy się posprzeczali, wymieniali skład, starali się także nie dać zaszufladkować jako Nightwish z ambicjami – na poprzednich płytach częste urozmaicenia, efekty gitarowe, instrumenty z epoki, męskie wokale.
Nowy album raczej takich poszukiwań nie zawiera. Zespół ponownie możemy podziwiać w zmienionym składzie, tym razem w postaci Kjetil Nordhusa i Mariangeli "Mary" Demurtas – pary nowych wokalistów (z czego płeć piękna została od razu wepchnięta na okładkę). O ile jeszcze sir Kjetil produkuje się w miarę poprawnie, wpisując się niezauważenie w ogólną przeciętność Tristanii, o tyle ta piękna topielica zawodzi w iście upiornym stylu. „Rubicon” zaczyna się 2-3 dość ciekawymi kawałkami, które nie odbierają już na wstępie nadziei na słuchalny album. Warstwy muzycznej nie muszę chyba dłużej opisywać, bo większość z Państwa na pewno wie „o co tu biega” – sztampowe, rozmiękczone metalowe granie, podparte klawiszowymi patatajkami i stylizowaną na wielce smutną płaszczyzną wokalną. O ile początek płyty wpisuje się właśnie w taki standard (a jak wiadomo, nadal znajduje to dość duży poklask i uznanie wśród skrzywdzonej przez świat młodzieży), tak z dalszą częścią (czyt. z 7-8 utworami – no może po drodze znajdą się tzw. „momenty”, ale jest ich niewiele) mogą mieć już problem nawet zatwardziali emo-fani z pomalowanymi na czarno paznokciami. Nuda, plastik, wtórność, naiwność… niewiele ponad to.
Tylko dla wiernych fanek zespołu i takiego stylu – faceci mogą sobie co najwyżej wydrukować okładkę.