Powoli zapełniają się białe plamy w recenzyjnych zasobach naszego serwisu. Pink Floyd, Yes, King Crimson, Genesis – studyjne płyty plus część koncertówek już porecenzowane. A tymczasem VDGG zawisło w próżni: większość jest, lecz brak kilku ważnych pozycji kłuje w oczy jak pawiani gluteus maximus na słońcu. Tak więc nadrabiamy.
Zaczęło się na uniwersytecie w Manchesterze w roku 1967. Zetknęli się tam ze sobą: perkusista i flecista Chris Judge-Smith, organista Nick Pearne i wokalista (akompaniujący sobie na gitarze akustycznej) Peter Hammill. Ten pierwszy wymyślił nazwę, pochodzącą od maszyny elektrostatycznej Van de Graaffa (literówki w nazwie zespołu niezamierzone). Demo bluesowo-jazzowego combo wystarczyło by podpisać kontrakt z Mercury Records. Nowym zespołem zainteresował się obrotny menedżer Tony Stratton-Smith, który dość szybko przyprowadził na zespołową próbę basistę Keitha Ellisa, wkrótce dołączył perkusista Guy Smith, Pearne’a wymienił Hugh Banton… i tak powstały zręby doskonale nam znanego zespołu. Pojawiły się kolejne dema dla Mercury, ale pierwszy singel – „People You Were Going To”/”Firebrand” – wydał Polydor. Co nie spodobało się szefostwu firmy Mercury,z którą Hammilla i Smitha wciąż wiązał kontrakt. Singel wycofano z rynku, a Smith, nie chcąc wiązać kompanom rąk, rozstał się z zespołem.
Inna rzecz, że problemy VDGG zaczęły narastać. Mercury nie chciało rozwiązać kontraktu z Hammillem, ale Piotruś i reszta coraz bardziej ulegali namowom Stratton-Smitha, który nosił się z zamiarem sformowania własnej, konkurencyjnej wytwórni płytowej. W odwecie Mercury odmówiło podpisania kontraktu z Bantonem, Ellisem i Smithem, co skutecznie uniemożliwiło zespołowi nagrania. Dodajmy do tego problemy finansowe, kradzież sprzętu (wraz z zespołową furgonetką) i… w czerwcu 1969 o VDGG można było mówić już w czasie przeszłym. Tzn. oficjalnie.
Hammill, Banton, Evans i Smith – w składzie wzbogaconym o flecistę Jeffa Peacha – tak czy siak bowiem zameldowali się w studiu. I nagrali dla Mercury płytę. Oficjalnie – solową płytę Petera Hammilla. Stratton-Smith nie zasypywał (*) jednak gruszek w popiele – udało mu się przekonać szefostwo Mercury’ego, by album jednak się ukazał pod szyldem Van Der Graaf Generator, oraz aby rozwiązano kontrakt z Hammillem. Co prawda „The Aerosol Grey Machine” ukazał się tylko w Stanach, i to praktycznie bez żadnej promocji, ale Stratton-Smith dopiął swego: Van Der Graaf Generator został pierwszym zespołem w stajni nowo powstałej wytwórni Charisma Records.
Brzmieniowo „The Aerosol Grey Machine” niespecjalnie przypomina Graafowskie klasyki. Mamy tu mieszankę ballady, rocka, jazzu, psychodelii i klasycystycznych dodatków. Choćby przez brak saksofonu, album wyraźnie odstaje brzmieniowo od innych płyt; także dlatego, że więcej tu subtelności, nie ma tej niesamowitej, wypruwającej żyły intensywności znanej choćby z „Pawn Hearts”, Banton gra też inaczej, nie tak ciężko, czadowo jak później. Dodatkowo w części utworów mamy wyeksponowane partie gitary akustycznej, co przybliża album do wczesnych solowych dzieł Hammilla.
Otwierający całość “Afterwards” to dość pokręcony utwór: organy pobrzmiewają dość psychodelicznie, a całość w środku zostaje uzupełniona zgrabną, zaimprowizowaną fortepianową wstawką w jak najbardziej klasycznym, nieco jazzującym stylu. „Orthenthian St.” składa się z dwóch części: pierwsza to dość dynamiczna piosenka zbudowana na współbrzmieniu organów, fortepianu i gitary akustycznej, druga wypada już bardziej w stylu przyszłego Van Der Graaf; jest to fragment niespokojny, rozpięty między wyciszonymi fragmentami z dominującą gitarą akustyczną a wybuchami zespołowego grania. „Running Back” to dość klasyczna hammillowska ballada, z wszechobecną gitarą akustyczną, niepokojącą, bardzo czytelną partią gitary basowej i fletowymi popisami w rozimprowizowanej części środkowej. Podobnie wypada „Into A Game”, w którym gitary dodatkowo wzbogaca fortepian, i „Ferret & Featherbird”, gdzie obok fortepianu pojawia się znów flet. Utwór tytułowy to żartobliwa, wodewilowa miniaturka; „Black Smoke Yen” – intrygująca miniatura na bębny, fortepian i gitarę basową – stanowi wstęp do utworu „Aquarian”. Sam „Aquarian” rozkręca się powoli, łącząc dość tajemniczą zwrotkę z dynamicznym, podniosłym refrenem. „Giant Squid” to głównie zgrabna popisówka na organach. Mocno Graafowo wypada wieńczący całość „Octopus”: tu już pojawia się ten charakterystyczny sposób budowania dramaturgii, gra Bantona na organach zaczyna przypominać tą znaną z płyt klasycznego VDGG, do tego znów mamy tu mocno rozimprowizowaną sekcję środkową. Na koniec wersji CD mamy „Necromancer”: dość dramatyczny, zbudowany na bolerowatej partii perkusji zaczerpniętej z „Marsa” Gustava Holsta.
Płyta wyszła pierwotnie tylko w Stanach, w małym nakładzie. Przez całe lata była praktycznie nieosiągalna, głównie z uwagi na brak porozumienia na linii Mercury – Charisma. Ostatecznie w roku 1997 konflikty udało się rozstrzygnąć i na rynku ukazały się aż dwa wznowienia „The Aerosol Grey Machine”. Oba nieco poszerzone. Wydanie Repertoire Records zawiera rzadki, pierwszy singel nagrany dla Polydoru; edycja Fie! Records zawiera z kolei „Ferret & Featherbird” i „Giant Squid”, jak również obszerną książeczkę z długim esejem na temat najwcześniejszego okresu działalności zespołu. Dodatkowo, w edycji Fie! dwa ostatnie utwory zamieniono miejscami (album oryginalnie wieńczył „Octopus”, nie „Necromancer”) – i właśnie ta edycja stała się podstawą niniejszej recenzji.
Intrygująca, ciekawa płyta. Dla fanów zespołu – jazda obowiązkowa, ciekawe studium, jak hartowała się stal.