Ktoś kiedyś słusznie powiedział, że z grupą VDGG czy też liderem Peterem Hammillem jest tak, że albo się kocha albo... nienawidzi. Przyznam szczerze, że tak naprawdę to niesamowite i czasami dość enigmatyczne teksty Petera najbardziej mnie frapowały, choć i muzyka od zawsze mnie fascynowała. Sądzę, że album Still Life to najwspanialsza wizytówka tej grupy.
Album został wydany w 1976 roku i zaczyna się między innymi takimi słowami: „Jesteśmy pielgrzymami... Nieświadomymi swoich zamiarów. Samotnymi, ale nie zasługującymi na wzgardę...”. Tak śpiewa Hammill w Pilgrims. „Nasze dłonie połączone w geście nadziei”. To może dziwne, ale wydaje mi się, że to płyta pełna nadziei i... wiary. Zwykle słowa pisane przez artystę dalekie są od spraw wesołych, rzadko opowiadane przez niego w piosenkach historyjki kończą się szczęśliwie. Tu jest jakby inaczej. Jasne jednak, że lider nie śpiewa o tym, że jest pięknie, że wszyscy się kochamy i że świat jest cudowny.
Ale ta płyta, Still Life, mimo że jakby trochę bardziej wyciszona, ma w sobie jakąś niezwykłą, wyczuwalną siłę i moc - w słowach, w głosie wokalisty, w muzyce. Pilgrims ma bardzo prostą, subtelną melodię. Bez żadnych zmian. Bez jakichkolwiek instrumentalnych szaleństw. Delikatny akompaniament organowy. Ciche, łagodne, saksofonowe melodie. Czasem tylko z mocniejszym śpiewem Petera. Z nutą dostojeństwa w jego głosie. Zresztą tak się ta siedmiominutowa piosenka kończy. Niezwykle uroczystą, instrumentalną kodą, z saksofonem w roli najważniejszego instrumentu.
Tytułowy Still Life też zaczyna się bardzo delikatnie i bardzo smutno: „Kim się staliśmy? Jaki los sobie wybraliśmy”. Hmm... pytania, które tu zostaną bez odpowiedzi. Później jest trochę więcej zgiełku. Jest kilka chwil dla saksofonu. Dla ostrzejszego śpiewu Hammilla. Znów mamy patos. Znów jakby może odrobinę wiary. A potem te cudnej urody dźwięki fortepianu na sam koniec. I zawieszone w czasie ostatnie zdanie...
La Rossa. W ciągu długich dziesięciu minut słychać mocny, monotonny rytm, organowe tło, saksofonowe motywy, hałas. I bliski wrzasku człowieka opętanego śpiew. „Myśl o mnie, co sobie tylko chcesz!!!” - to jedna z wielu wykrzyczanych przez niego linijek tekstu. „Wiem, że myślisz, iż czujesz mój ból...”.
Jakże inny jest kolejny na płycie utwór, My Room (Waiting for Wonderland). Myślę sobie nawet, że to najpiękniejsza piosenka Van Der Graaf Generator. Z rozśpiewanym solem saksofonu w tle. Z miarowym biciem basu, genialnie uzupełnianym przez uderzenia w różne instrumenty perkusyjne. A są jeszcze przecież delikatne dźwięki fortepianu. I głos sympatycznego poety–muzyka. Tak bardzo łagodny, tak pełen ciepła, że trudno uwierzyć, iż to on, a nie kto inny. I tak smutny zarazem. „W nadziei na cokolwiek, szukając znaku, że nie jestem zapomniany...”. To jeden z piękniejszych fragmentów tego albumu.
Na sam koniec jest ponad 12-minutowy utwór Childlike Faith in Childhood’s End, równie wspaniały, jak poprzednie kompozycje na Still Life.
Jeśli napiszę, że jest to album niezwykły... hm... i tak będzie to za mało.