Ktoś musi.
Wojtek cichaczem się wycofał, Romek chodził jak pies koło jeża, w końcu napisał, ale jak przyszło do zadania ostatecznego ciosu, to jednak się zawahał. W końcu ktoś musi wystawić te nieszczęsne gwiazdki. Ktoś musi oddać skalę upadku jednej z największych grup w historii rocka progresywnego.
Co robi krawcowa, gdy po zakończonej robocie pozostało jej sporo kawałków materiału, a wyrzucić szkoda? Ano, robi tzw. patchwork. Czyli zszywa wszystkie kawałki razem, coby powstała taka eklektyczna płachta materiału. Słuchając „A Grounding In Numbers”, ma się wrażenie właśnie obcowania z takim patchworkiem: różne przypadkowe fragmenty poskładane razem, ot tak, jak pod rękę wpadło. Robert Fripp, pragnąc co nieco wydrenować kieskę fanów, wydawał w swoim czasie płyty spod znaku „The King Crimson Collectors’ Club”: obok płyt koncertowych, znalazło się tam kilka pozycji, mających w teorii dokumentować sesje nagraniowe różnych albumów, w rzeczywistości zaś zbierających przeróżne, mniej lub bardziej niezborne zespołowe improwizacje, fragmenty nagrań i solowe miniatury, jednym słowem – różne ścinki taśm, jakie Robcio wynalazł w swoim archiwum, a których jeszcze myszy nie zjadły. „A Grounding In Numbers” sprawia wrażenie właśnie takiej płyty, zbierającej powyciągane z archiwów różne drobne fragmenty i odrzuty; na pewno nie sposób tu mówić o albumie jako przemyślanej, spójnej całości.
„Your Time Starts Now” zaczyna się nawet całkiem przyjemnie. Stylowe organowe tło, klawiszowy niby-flet, ładnie sobie płynąca hammillowa ballada. Tyle że już w tym nagraniu słychać, że coś z Van Der Graafem jest nie tak. Całości wyraźnie brakuje siły wyrazu, brakuje ekspresji. To taki smooth-VDGG, podkład pod czytanie jakiejś książki albo mycie okna. „Mathematics” wypada bardzo podobnie: kolejna, tuzinkowa piosenka w stylu Petera Hammilla / VDGG. Właśnie, w stylu: wypada to trochę jak jakiś debiutujący zespół, próbujący grać w stylu Van Der Graaf. Wyraźnie brakuje tego nerwu, tej energii. Chociaż w porównaniu z „Highly Strung” to i tak jeszcze całkiem akceptowalny utwór. „Highly Strung” to energiczny, masywny riff gitarowy, organowe dodatki, nieco dyskotekowy rytm, chóralnie wykonywany refren… jednym słowem, komercyjny hard rock. W mocno tuzinkowym, sztampowym wydaniu. Zupełnie do VDGG nie pasująca, kuriozalna niespodzianka. „Red Baron” to rzecz z jeszcze innej bajki. Jakieś gitarowo-klawiszowe soundscape’y na tle perkusyjnych wariacji, pozbawione jakiejkolwiek myśli wiodącej, wychodzące znikąd i donikąd dążące.
Jakieś echa dawnego VDGG powracają w „Bansho” i „Snake Oil”. Ale nie ma się co podniecać: jedynie to echa dawnej ekspresji i żaru. Ot, czasem pojawi się jakiś mocniejsza wstawka, czasem wskoczy więcej gitarowej ekspresji i mocy, czasem Piotruś zaśpiewa z ciut większym czadem, czasem Evans mocniej pokatuje perkusję. „Splink” to znowu instrumentalna wprawka, na motywie nieco kojarzącym się z kolędą „Cicha noc”: znów, niby pokręcone partie perkusji, niby jakieś klawesynowe „jeszcze”, ale w sumie to znów jałowe granie dla grania, bez celu, bez treści. „Embarrassing Kid” i „Medusa” to komercyjne, zwięzłe rockowe piosenki, dynamiczne, ale pozbawione wyrazu.
W „Mr. Sands”, zwłaszcza pod koniec, nagle (wreszcie) robi się vandergraafowo. Za sprawą wszechobecnych organów, śpiewu Petera i perkusyjnych łamańców. Równie dobrze wypada dość zwięzły „Smoke” i „5533”: wreszcie, po ponad półgodzinie, słuchacz ma uczucie, że obcuje z płytą VDGG. „All Over The Place” jeszcze to wrażenie potęguje: klawesyn, zmiany nastroju, natchniony śpiew Hammilla… Ten finał płyty mimo wszystko niespecjalnie zaciera nieprzyjemne wrażenie, jakie pozostawia reszta albumu.
Bo ogólne wrażenie jest takie: kilka niezłych, trzymających jako taki poziom utworów – i podoklejane do nich różne kompozycje, czy raczej fragmenty dźwiękowe, bez ładu, składu i sensu, wszystkie o charakterze jakichś studyjnych niedoróbek, odrzutów, skrawków, przypadkowych, nieudanych. „A Grounding In Numbers” to dalsza część upadku, rozpoczętego „Trisectorem”. I nie dajcie się zwieść opiniom, że Van Der Graaf Generator się rozwija, szuka, nie chce odcinać kuponów od przeszłości. Staje mi przed oczami obrazek, jaki widziałem jeszcze za studenckich czasów, widok trzech mocno trzymających się razem i konkretnie wstawionych żuli, z których każdy chciał iść w swoją stronę, w efekcie czego cała trójka kręciła się niezbornie w miejscu. Wypisz, wymaluj: VDGG AD 2011, chaotycznie zataczający się na wszystkie strony bez celu, ładu i sensu, wychodzący znikąd i donikąd podążający.