Co dwa lata, z punktualnością godną szwajcarskiego (he, he) zegarka, Lacrimosa wydaje swoje kolejne płyty. Ponieważ "Echoes" ukazało się w 2003 roku, nietrudno policzyć , że w tym roku powinna być następna . Szczerze mówiąc , niezbyt na nią czekałem. Dwa ostatnie albumy zupełnie mi się nie podobały. Jeszcze byłem ciekawy, co wymyśli Tilo Wolff już po "Elodii", gdzie już praktycznie "dotknął nieba". "Fassade" miała dobre założenia – krótsze, bardziej zwarte utwory, bardziej rockowe, bez orkiestry – co z tego, nie starczyło pomysłów, wyszła rzecz nijaka. "Echoes" to był powrót do koncepcji "dużego brzmienia" i też nie wyszło, bo znów twórcza wena nie dopisała. Tym razem było nudno.
Dlatego do nowej płyty Lacrimosy podchodziłem bez większych emocji, raczej z rezerwą i nieufnością. Bez żadnych oczekiwań. Nic się nie zmieniło, Wolff cały czas jest wierny stylowi, który wypracowywał przez piętnaście lat istnienia zespołu. Otwierający "Sapphire" nie zrobił na mnie zbyt dobrego wrażenia - chaotyczny i bez koncepcji, choć wstęp był zachęcający. Na szczęście kilka innych utworów znałem już z radia i wiedziałem, że następne będą lepsze. Tym razem Wolffowi pomysłów nie zabrakło, umiejętnie połączył symfoniczny rozmach z rockową dynamiką, jak się mu to już dawno nie zdarzało. Jest kilka dobrych, szybszych utworów, przypominających nieco (koncepcyjnie) "Ich Bin der Brennende Komet", piękna ballada "The Last Goodbye", a na finał zgodnie z zasadą "save the best for last" – "Hohelied der Liebe". Wracają czasy "Stille", czy "Elodii" – kolejny epicki utwór, w stylu "Sanctus", "Die Stasse der Zeit", czy "Der Erste Tag" z orkiestrą , chórami. Jak trzeba. Najlepszy na płycie, jeden z najlepszych w dorobku zespołu. A zupełnie koniec, nie wyróżniony na okładce, jest jeszcze raz "The Party Is Over" tzw. piano version. Dobry pomysł, dobre wyciszenie po monumentalnym poprzedniku.
Jeśli chodzi o zagadnienie Lacrimosa a gotyk, to uważam, że stylowy to jest tylko image zespołu. Wolff jest za mądry, żeby dać się całkowicie zamknąć w gotyckim getcie. Nigdy nie popadł w typowy dla gatunku schemat typu automat perkusyjny , gitary z Fields of Nephilim, a wokal z Sisters of Mercy, lub odwrotnie. Lacrimosa zawsze była trochę inna , bardziej oryginalna. Na pierwszych płytach było sporo elektroniki , z różnych powodów, co już wtedy zdecydowanie wyróżniało zespół na plus. Raczej nikt tak wtedy nie grał. Wydaje się, że Wolff zakończył poszukiwania oblicza artystycznego zespołu, bo obecna formuła funkcjonuje od dobrych dziesięciu lat, jeżeli nie jeszcze dłużej. I też trudno to nazwać typowym gotykiem, przynajmniej takim, jaki można znaleźć na większości płyt, zespołów, które aspirują do tego miana. Przeważnie cierpią one na tragiczną wtórność i kompletną zapaść kompozytorską. Na szczęście, Lacrimosy pierwsza przypadłość nigdy nie dotyczyła, a tą drugą na razie zwalczono. Na jak długo? Zobaczymy za dwa lata. Pewnie. Na razie jest dobrze. A ten akapit to trochę laurka z okazji piętnastolecia . Happy Birthday!
Gdzie tym razem jest arlekin? To ten skrzydlaty demon na okładce, ciuszki są na drugiej stronie.