Ćwiara minęła ™ AD 1987!
Kolejna płyta, której brak w Ćwiarze byłby poważnym niedopatrzeniem.
W latach osiemdziesiątych Icehouse miało swój wcale liczny i wierny elektorat. Już debiut został zauważony poza rodzinną Australią, a z każdą kolejną płytą popularność grupy rosła. Z każdą też płytą co nieco zmieniała się muzyka. Co nieco. Początkowo było to dosyć surowe, dosyć mroczne, raczej rockowe, z okolic Bowiego, Reeda i Kraftwerk, ale szybko ta muzyka nabrała bardziej komercyjnego szlifu i dość gładko przeszła w rejony Roxy Music. Ale cały czas było to coś, do czego termin new romantic pasował jak ulał.
Wydany we wrześniu 1987 roku album „Man of Colours” dość zgodnie przez wszystkich zainteresowanych uważany jest za najlepszy w dorobku Icehouse, a przy okazji okazał się też ich największym sukcesem komercyjnym. Jak udało połączyć się walory komercyjne z wartością artystyczną, cechy, które niezbyt często chodzą ze sobą w parze? Najlepiej pasuje tu określenie – wytrych, czyli zbiór bardzo dobrych piosenek – o ciekawych, bezpretensjonalnych melodiach, łatwo wpadających w ucho, ale wcale niebanalnych. I to jest właśnie recepta na sukces – Davies i jego ówcześni kompani, po prostu łapnęli szczyt formy twórczej i zrobili krążek, z prawie samymi potencjalnymi singlami. Icehouse już wcześniej potrafiło się dobrze pokazać z tej strony, ale na ich poprzednich płytach nie było aż tylu i tak dobrych piosenek.
Na hasło „Electric Blue” wielu nieco starszych słuchaczy uśmiechnie się nostalgicznie, bo to też tytuł nieco „podkasanego” programu dla starszych chłopców, emitowanego w latach osiemdziesiątych, min. przez RTL – hit wśród posiadaczy pierwszych anten satelitarnych. A tekst tego utworu też jest jakoś skorelowany z tym programem i traktuje o zmienności kobiecej natury. „Crazy” – „Musisz być szalona, że zadajesz się z takim facetem jak ja” – kiedyś mój znajomy załatwił sobie u Tomka Beksińskiego, żeby ten utwór poszedł z dedykacją dla jego dziewczyny. Nie są razem. No i utwór tytułowy – jedna z najpiękniejszych noworomantycznych ballad, jak „Nightporeter” Japan, „Visions in Blue”, „Vienna" Ultravox, „The Garden” Foxxa, czy „You in The Night” Fashion. No i mój ulubiony – „Heartbreak Kid” – westernowo – romansowa historia, zaśpiewana pełnym głosem, zagrana z dużym rozmachem, aż się oczyma duszy widzi te bezkresne prerie, czy stepy. Zdecydowanie wyróżniają się również najbardziej dynamiczny „Nothing Too Serious” i najbardziej nastrojowy „Sunrise”. Jedynym „ale” jest to, że cała płyta nie jest na tak niesamowicie wysokim poziomie. Siedem utworów nie do wyjęcia i trzy, które trochę od nich odstają. Dwa to „Girl on The Moon” i „Anybody’s War”, ten trzeci trochę słabszy to “The Kingdom”, ale on już w zasadzie mógłby zostać. Integralną częścią wydania CD z 1987 były bonusy, co prawda nie ma tu nic nowego, ale midnight mix „Crazy” jest bardzo ładne, zrobiono z tego taki uroczy, nastrojowy numer.
Po „Man of Colours” zespół, a właściwie Davies zdecydowanie zwolnił tempo. W latach 1980-87 pięć płyt, a potem tylko trzy, w tym jeden album z coverami (ale znakomity!), do tego i „Big Wheel”, i „Code Blue” są o wiele słabsze niż te z lat osiemdziesiątych. „Malarz” okazał się szczytem możliwości Icehouse i chyba nawet dla Daviesa było to jasne, bo te dwie próby z nowymi płytami, niespecjalnie udane, widać przekonały go do tego, że okej, siebie już nie przeskoczę, nie ma się co szarpać, bo i tak nic z tego nie wyjdzie. Na szczęście jest co wspominać i nie tylko ten album, bo na każdej z wcześniejszych płyt znajdziemy sporo bardzo dobrej muzyki i kilka niezapomnianych przebojów, jak „Street Cafe”, „Hey Little Girl”, „Don’t Believe Anymore”.
Tak dobrego pop-rocka już niestety się nie nagrywa…