Przeczytałem ostatnio, że takie mrozy, jak te obecne, które nas dopadły, to efekt ocieplenia klimatu. Tak proszę państwa, jest zimniej, bo jest cieplej. Pokrętna logika tego wywodu jakoś nie bardzo do mnie trafiła. Mam wrażenia, że są naukowcy, którzy tak strasznie wierzą w ocieplenie klimatu, że są w stanie zawsze wytłumaczyć wszelkie sytuacje, które nie pasują do ich koncepcji. A że czasami wychodzi z tego jakiś bełkot typu rozpylenie helu, to już inna sprawa.
Ocieplenie klimatu jest faktem, ale jest grupa eko-powalonych jajogłowych, którzy manipulując wynikami badań, dopuszczają się jawnych oszustw, żeby to wszystko wyglądało na jeden wielki dumsdej(*), kiedy szlag nas trafi nagle, nieodwołalnie i dokładnie. Sami sobie strzelają w stopę, bo stają się po prostu niewiarygodni. Co się może nam wszystkim kiedyś odbić czkawką, bo kiedys faktycznie mogą mieć cos ważnego do powiedzenia, ale zostana olani, jako banda oszołomów – oszustów.
Na razie chętnie poczułbym skutki tej zmiany klimatu, bo wczoraj rano było -28, a przy tej temperaturze, to już gluty w nosie zamarzają i robi się trochę mało komfortowo. Zresztą tak koło -20 – w dzień, to jest już od prawie tygodnia. Dzisiaj odmiana, bo śnieg sypie. Ale dalej tak samo zimno. No nic. My tu w Bieszczadach naród odporny, tutaj jak nie wywali minus dwadzieścia i nie będzie zasp na co najmniej metr, to nikt na taką zimę nie będzie zwracał uwagi. Teraz też życie toczy się normalnie – normalnie wszystko funkcjonuje, ludzie chodza do pracy, sklepy pracują, autobusy jeżdżą i to nawet punktualnie. Tyle, ze szkoły zamknięte, ale to dlatego, że ferie.
Do takich okoliczności przyrody najbardziej pasuje grupa Icehouse. Oczywiście ze względu na nazwę, a nie pochodzenie, bo akurat teraz w Australii jest ciepło. Kris już kiedyś o tym zespole pisał, ale „The Berlin Tapes” to była płyta stosunkowo nowa, a do tego niezbyt reprezentatywna, bo z coverami. Inna sprawa, że i tak znakomita.
Icehouse to grupa lat osiemdziesiątych, też taką muzykę grająca i w tym czasie najbardziej popularna. Ich najbardziej znana i najlepsza płytą jest „Man of Colours” z 1987, z takimi przebojami jak „Crazy” czy „Electric Blue”.
Ale na razie cofnijmy się o kilka lat, do roku 1980 , kiedy Icehouse wydało swój pierwszy album. To znaczy The Flowers wydało swój pierwszy album zatytułowany „Icehouse”. Płyta się spodobała, a zespół zaczął poważnie myśleć o międzynarodowej karierze. Wtedy okazało się, że w Szkocji jest już grupa The Flowers, więc z racji „zasiedzenia” Australijczycy musieli poszukać sobie nowej nazwy. Daleko nie szukali, padło na tytuł debiutanckiego krążka i tak zostało. I dobrze, bo Icehouse to ładniejsza nazwa niż The Flowers. W każdym razie pierwsze wydanie europejskie miało nową okładkę z nową nazwą zespołu. Dla pogłębienia zamętu obecna reedycja na CD ma okładkę z pierwszego australijskiego wydania, co może mylić osoby mniej zorientowane. W każdym razie jeśli ktoś zobaczy płytę Icehouse zatytułowaną „The Flowers” to po pierwsze jest odwrotnie, a po drugie jest to debiut grupy.
Za Ivą Davisem i jego dość często zmieniającymi się kompanami przez całe lata osiemdziesiąte ciągnęła się niezbyt pochlebna opinia klona Roxy Music. Jeżeli ktoś znał ich głównie z przebojów „Street Cafe”, albo „Hey Little Girl” – to tak, podobieństwa nie da się ukryć. Jeżeli ktoś jest z ich twórczością lepiej obeznany , to słychać, że mieli swój własny pomysł na muzykę. Może nie do końca bardzo oryginalny, ale całkiem dobry.
Debiut był dość typową produkcja jak na tamten okres – zimne, kraftwerkowskie klawisze w utworze tytułowym, kilka rytmicznych, dynamicznych piosenek, opartych na brzmieniu gitar, jak na przykład „We Can Get Together”, sugerujące bliższe związki z nową falą, a nawet punkiem. Za to „Sons” i „Boulevarde” to Bowie z Trylogii Berlińskiej („Boulevarde” przypomina nieco „Be My Wife”), a „Nothing to Do” mocno kojarzy się z Lou Reedem. Czyli w sumie mieszanina wszystkiego nowego, co kotłowało się w owych czasach w muzyce rozrywkowej. Typowo też dla podobnych produkcji z tamtego okresu, brzmiało to dosyć przeciętnie. Ale jak na debiutantów z końca świata – ujdzie. Muzycznie – znalazłby tu kilka numerów na jedno kopyto – z trójcy „Fatman”, „Sister” i „Walls” jednego mogłoby spokojnie nie być (a może się czepiam…?). Jako całość trzeba jednak debiut Icehouse ocenić pozytywnie – to udana płyta, z drobnymi mieliznami, ale z kilkoma bardzo dobrymi utworami. A co najważniejsze była początkiem dość długiej i całkiem sporej kariery zespołu.
Okładka obok z pierwszego wydania europejskiego.
(*) – dumsdej, czyli Doomsday, czyli Armagedon, czyli dzień zagłady.