Dokształt koncertowy – semestr trzeci. Wykład ósmy.
Koncert 38 Special nie trafił do dokształtu z powodu nadzwyczajnych walorów artystycznych, ale dlatego, że mam do tej grupy sporą słabość. Chociaż jest to bardzo dobry koncert. Nawet na osiem gwiazdek z plusem.
38 Special jest zespołem w Polsce bardzo mało znanym, w reszcie Europy jest pewnie niewiele lepiej. Tylko w rodzimych Stanach Zjednoczonych cieszą się sporą popularnością. Grają zresztą typowo po amerykańsku, tzw. southern rocka, a jeśli powiedzieć, że współzałożycielem grupy, długoletnim wokalistą i gitarzystą był niejaki Donnie Van Zant, młodszy brat śp. Ronniego Van Zanta, frontmana Lynyrd Skynyrd, to już powinno być dokładnie wiadomo, z czym możemy mieć do czynienia. I w pewnym sensie tak jest. 38 Special faktycznie zaczynali jako kapela grająca w podobnym stylu, co starszy brat wokalisty z kolegami, ale na początku lat osiemdziesiątych, trochę jakby zniecierpliwieni brakiem zainteresowania ze strony publiczności, nieco przeorientowali swoją muzykę bardziej w stronę AORu. Paradoksalnie to swego rodzaju skomercjalizowanie się wyszło grupie na dobre i to pod każdym względem. Chociaż ten południowy sznyt nadal pozostał w tej muzyce. Pierwsze dwie – trzy płyty może i są bardzo stylowe, jak trzeba, ale nie porywają. Dopiero kiedy grupa nawiązała współpracę z takimi specjalistami od pisania amerykańskich hitów jak Jim Peterik, karta się odwróciła i to na prawie na całą dekadę. „Wild-Eyed Southern Boys” był pierwszym z całej serii wysoko notowanych na listach przebojów albumów grupy. Do Polski ich sława dotarła trochę później. Chyba gdzieś tak pod koniec 1983 trafił do Wideoteki clip "If I'd Been the One" – fajny był – konie, płonąca stajnia, Julianne Phillips, ówczesna żona Bruce’a Springsteena z gnatem w garści, a sam zespół w gajerkach, przygrywający na weselu. Tak się zaczęła moja znajomość z tymi facetami. A potem się skończyła, bo oprócz Krzysztofa Szewczyka już tego nikt w radiu i telewizji nie puszczał. Przynajmniej z tego co pamiętam. A chyba dobrze pamiętam. Kilka lat temu sobie o nich przypomniałem, a nawet rozszerzyłem znajomość o spory kawałek dyskografii. I kilka ciekawych rzeczy tam znalazłem.
Sturgis, miasto, w którym zarejestrowano ten show, to przez pięćdziesiąt jeden tygodni w roku takie kilkutysięczne Zadupiewo w Południowej Dakocie, gdzie amerykańskie diabły mówią „good night”. A przez ten pięćdziesiąty drugi to centrum motocyklowego świata, przynajmniej dla Amerykanów, bo tam odbywają się doroczne wielkie wyścigi motocyklowe, na które ściąga wiele tysięcy ludzi ze wszystkich stron USA i nie tylko. Na takich eventach to nie tylko wyścigi i piwo, ale też musi być trochę strawy duchowej. Oczywiście bez przesady i oczywiście adekwatnej dla tak specyficznej grupy społeczeństwa, jaką są motocykliści. Myślę, że na przykład Justin Bimber nie miałby tam czego szukać, zapewne też gangsta-raperzy również, chociaż z innych powodów. A 38 Special pasowało tam idealnie. Co zresztą było widać po reakcjach licznie zgromadzonej publiczności.
Samo „Live at Sturgis” zostało przygotowane według najbardziej sprawdzonej formuły w przypadku takich wydawnictw – czyli „The Best of, ino na żywo”. Znajdziemy tu głównie utwory z trzech najbardziej znanych albumów – „Special Forces”, „Tour De Force” i „Wild-Eyed Southern Boys”. Są oczywiście wszystkie największe przeboje grupy, z „If I’d Be The One” na czele. Ciepłe przyjęcie zupełnie nie dziwi, bo zespół pokazał się z jak najlepszej strony – koncert był żywy, dynamiczny, zagrany fajnie, z animuszem i tak naturalnie, bez żadnego udawania – tak grali, bo tak lubią. Jest też wersja z obrazkami, czyli DVD – dłuższe o około dwadzieścia minut (dodatkowo jedenastominutowy „Medley”, covery „Travellin’ Band” i „Back in The USA”), a „Just One Girl” jest w dodatkach. W wersji video nie jest to jakieś specjalne widowisko – kilku facetów w średnim wieku na scenie, ale jak wspomniałem, swoją robotę wykonują z wielka pasją i zaangażowaniem, tak i ogląda się to bardzo przyjemnie.
Wypadałoby też wspomnieć skąd taka, dość niecodzienna, nazwa grupy. Otóż 38 special, a dokładnie .38 special to rodzaj amunicji do broni krótkiej, o kalibrze 0.38 cala, czyli mniej więcej dziewięć i pół milimetra. Używana była min. do takich charakterystycznych rewolwerów z krótką lufą, tzw. buldogów, które można zobaczyć na wszelkich amerykańskich filmach kryminalnych z lat 60-tych i 70-tych. Zresztą te wszystkie dwudziestki dwójki, czterdziestki czwórki, trzydziestki ósemki to zmora wszelkich niedouczonych tłumaczy, którzy nie mając zielonego pojęcia o broni, kalibrach, ich oznaczeniach, „zaludniają” książki i filmy pistoletami kalibru 22 milimetrów, albo co gorsza 44 milimetrów – taż to przecież kaliber działek lotniczych, albo lekkich przeciwpancernych! Ale to tak na marginesie.
Teraz pytanie. Ze względu na to, że Internety już wcześniej przywłaszczyły sobie mój świetny pomysł na pytanie (ten o żonie Springsteena), zagadka nie będzie związane z zespołem, ale z bronią i filmem. W jednym z filmów o Brudnym Harrym jedna z postaci pyta go, dlaczego używa Magnum 44, a nie Pythona 357. W jakim było to filmie i jaka była odpowiedź? (5 pkt)