Mam ogromną słabość do Lacrimosy. Ba, „Elodię” spakowałbym do pudła zesłany na bezludną wyspę. A dwie wizyty „ukochanego dziecka” Tilo Wolffa w naszym kraju do dziś wspominam z sentymentem i wzruszeniem. Zatem czekałem… Czekałem na tę płytę z dużym napięciem. Czekałem dosyć długo – cztery lata – bo tyle Maestro potrzebował czasu, aby stworzyć swoje nowe dzieło…
Strzelam od razu, bo nie ma co owijać w bawełnę. Nie zwaliła mnie z nóg ta płyta. Wiem, że nie każdy dobry krążek musi natychmiast nas unieszkodliwiać, ale… W przypadku Lacrimosy tak zazwyczaj bywało. Wolff to mistrz grania na naszych emocjach i uczuciach, w efekcie czego trudno przejść obok jego płyt zupełnie obojętnie. I pomylić muzykę Lacrimosy z czymkolwiek innym. I za to Wolffowi oraz jego towarzyszce, Anne Nurmi, należy się ogromny szacunek. Jednak „Sehnsucht” jest dla mnie objawem pewnego zmęczenia, przeżarcia się formuły, może braku pomysłów…
Po genialnej „Elodii” i równie znakomitej „Fassade” przyszedł czas na kontrowersyjny – bynajmniej dla mnie - album „Echoes”. A potem Wolff i Nurmi nagrali „Lichtgestalt”, chwilami natchniony, ale też miejscami przebojowy i rockowy krążek, którego „Sehnsucht” wydaje się być naturalną kontynuacją. Niestety, tylko kontynuacją, a nie twórczym jego rozwinięciem. Bo choć muzyczne składniki wciąż pozostają w wypadku Lacrimosy te same, ich rola i ciężar się zmieniają. Niemiecko – fiński duet staje się wraz z „Sehnsucht” bardziej surowy, jakby prostszy i mniej wyrafinowany. Owszem – orkiestracje w dalszym ciągu są obecne (choćby w otwierającym „Die Sehnsucht In Mir” czy kończącym „Koma”) – jednak pierwszym, co rzuca się w uszy, jest ciężar brudnych, gitarowych riffów („Mandira Nabula”, „Feuer”, super-przebojowy „I Lost My Star In Krasnodar”) a i sam Tilo Wolff częściej posługuje się zbolałym, chropawym szeptem, częściej niż zwykle. Są naturalnie urozmaicenia, takie jak chociażby użycie akordeonu w „Mandira Nabula” czy dziecięcego chóru w „Feuer”. Ba, jest też i ukochany przez miłośników Lacrimosy przejmujący patos („A.U.S.”, „A Prayer For Your Heart”, „Die Taube”, „Call Me With The Voice Of Love” – ten ostatni z urokliwie pięknym motywem pianina). Naprawdę jednak, taką Lacrimosę, którą kocham, otrzymuję dopiero w „Der Tote Winkel”. Świetne proporcje między ciętymi gitarami, a symfonicznymi aranżacjami i wzniosły, melodyjny refren, wyśpiewany „monumentalnie” przez Wolffa, przyprawiony dodatkowo niewinnym wokalem Nurmii.
Czyli co? Nie jest tak źle? W zasadzie tak. Tylko, że muzyka grupy zawsze mocno uderzała w zbolałe serce, które obezwładnione krwawiło w swoistej, muzycznej ekstazie. Tym razem tak nie jest, mimo że Tilo Wolff śpiewa o tęsknocie…
Już niedługo grupa po raz trzeci zawita do naszego kraju. I pewnie po raz trzeci urzeknie swoim oryginalnym przekazem. Kilka kompozycji z tego albumu z pewnością zabrzmi tam doskonale, kilka innych być może zyska inny wymiar. Może zatem okaże się, że „Sehnsucht” to jednak coś więcej niż tylko dobra płyta?
PS. „Sehnsucht” ukazał się w dwóch wersjach – podstawowej, czyli tej, której dotyczy ta recenzja i limitowanej – z tymi samymi kawałkami (bez żadnych bonusów!), z których kilka pojawia się w nieco zmienionych wersjach i inną, po raz pierwszy zawierającą nie tylko czerń i biel oraz ich odcienie, okładką. I ciągle tylko pojąć nie mogę, na którą edycję powinien zdecydować się prawdziwy fan kapeli? To oczywiście pytanie retoryczne. Wiadomo bowiem, że na starcie od razu musi „wywalić” na dwie płyty, bo decydując się na jedną z wersji, zawsze mu czegoś zabraknie… Czy o to chodziło wydawcy? Eeeech…