Przez kilkanaście lat status Doves był nieokreślony, to znaczy nie wiadomo było, czy istnieją, czy nie. Poszczególnie członkowie grupy angażowali się we własne projekty, ale o nowej płycie grupy nic nie było wiadomo. Nie było też żadnych oznak, że się to zmieni. Na szczęście jednak się zebrali i po cichutku uścibolili nowy album. Pojawiła się po jedenastu latach od poprzedniej, „Kingdom of Rust”. Oczywiście nowy album, jak dwa wcześniejsze, zameldował się na pierwszym miejscu brytyjskiej listy przebojów. Tak, w Wielkiej Brytanii to wielka gwiazda, a u nas zespół praktycznie nieznany. Polskich recenzji ich dokonań jest chyba niewiele więcej, niż płyt, które wydali. Nawet wliczając moje – tą obecną i albumu „The Last Broadcast”. Trochę szkoda, bo jest to zespół bardzo ciekawy. Zauważyłem, że wielu wykonawców, którzy zaczynali słuchać muzyki w latach osiemdziesiątych, to te lata osiemdziesiąte zawsze w ich muzyce będzie słychać. Doves wywodzą się z takiej bardziej radio-friendly gitarowej nowej fali. Coś jak The House of Love, czy The Church, pomieszanej trochę z psychodelią, coś między Suede, a Mercury Rev.
Ich najlepsza płyta! Początkowo tak wysoko ją oceniłem. Teraz jestem już nieco bardziej wstrzemięźliwy, ale – możliwe, że jednak najlepsza. Tu są same fajne piosenki – jedna lepsza od drugiej. „I Will Not Hide”, „Prisoners”, „Cycle of Hurt”, tytułowy – to najbardziej okazałe wisienki na tym smakowitym torcie. A gdyby tak, po pewnym zastanowieniu, dodać jeszcze „Carousels” (świętej pamięci Tony Allen na bębnach – oj jak on tam pracuje!) i „Mother Silverlake” – to mamy już ponad pół płyty! Reszta to też nie są żadne wypełniacze, tylko utwory, z którymi zaprzyjaźniamy się tylko nieco później. I do żadnego nie musimy się przyzwyczajać, że ot tak po roku słuchania przestaje nam przeszkadzać. Jeszcze żadnej płyty Doves tak dobrze mi się nie słuchało, chociaż „The Last Broadcast” to niekwestionowana gwiazda mojego discmana od prawie dwudziestu lat. Teraz z tym gorzej, bo ostatni discman mi się zepsuł jakiś czas temu – co prawda był nowy, ale felerny od urodzenia. Tak, że „Universal Wants” nie zdetronizuje „The Last Broadcast” z przyczyn jak widać bardzo prozaicznych. Z nową płytą będzie problem, ponieważ Jimi Goodwin dosyć poważnie niedomaga zdrowotnie.