Ten album to jeden z cichych bohaterów mojego discmana (a raczej discmanów, bo przeżył już kilka) – rzadko tego słucham w domu, ale jeśli szukam sobie czegoś na drogę do pracy i mój wzrok zaczepia się tak gdzieś w okolicy litery D, to zwykle "The Last Broadcast" trafia mi w ręce.
Doves to taka niespecjalnie znana u nas kapela, próżno szukać o nich jakichś obszerniejszych wzmianek w naszej prasie muzycznej, w radiu też raczej nie goszczą, chociaż to specjalnie dziwne nie jest, bo od dziewięciu lat nic nowego nie nagrali i nawet nie wiadomo, czy zespół w ogóle istnieje. Ja trafiłem na nich dosyć przypadkowo – przeczytałem w Wyborczej entuzjastyczną ich trzeciej płyty "Some Cities". Skonfrontowałem to sobie z rzeczywistością dzień później przy okazji wizyty w sklepie muzycznym. Niespecjalnie mi ten krążek przypadł do gustu, ale jeszcze sięgnąłem po wcześniejszy, "The Last Broadcast". No i to był strzał w dziesiątkę.
Utworem, który momentalnie mnie kupił było „Words” – ta kilku nutowa sekwencja gitarowa „napędzająca” cały numer, to wyjątkowo udany tzw. hook, czyli hak, mający przyciągnąć uwagę słuchacza. Oprócz tego dobra melodia, sekcja fajnie grająca „do przodu” i psychodeliczny klimat. Zresztą obecny na całej płycie, bo to wszystko jest fajnym połączeniem nowej fali typu House of Love, albo All About Eve, czy nawet The Church, z jeszcze większą dawką psychodelii, niż ta, którą możemy znaleźć w muzyce tamtych wykonawców. Czyli na początek mamy najlepszy numer na krążku. A przynajmniej mój ulubiony. To tak średnio, no bo co potem? Potem też jest dobrze. „There Goes The Fear” trochę mnie drażni nieco banalną, „pozytywkową” melodią, ale już twórcze podejście do „Moonchild” King Crimson zasługuje na duży szacunek. Dalej mamy jeszcze kilka bardzo dobrych, chociaż nieco „przymglonych” w klimacie piosenek, właśnie takich, melodyjnych, gitarowych kawałków, dosyć mocno „przyprawionych” elektroniką, ale taką efektową elektroniką, kreującą ten nieco psychodeliczny klimat.
„The Last Broadcast” w jakiś sposób słucha się samo. Płynie sobie, pozostawiając dobre wrażenie – nawet jeżeli nie poświęcamy jej większej uwagi. A gdy zaczynamy słuchać uważniej, to słucha się tego jeszcze lepiej. Nie jest to album może jakiś super przebojowy, te melodie nie są może jakieś bardzo oczywiste, ale jednak do ucha wpadają od razu. Już przy pierwszym odsłuchu, jeszcze w sklepie, częściowo „na szybkich” pierwsze wrażenie było naprawdę dobre – cos w tym jest – pomyślałem. A później było jeszcze lepiej.
Fajne jest przejście między "Where We're Calling From", a “N.Y.”, fajnie grają dęciaki i smyki „Friday’s Dust”, fajne są kościelne organy w „The Sulphur Man” i bardzo fajny jest finałowy „Caught by the River”. Ta ogólna fajność powoduje, że słuchanie tej muzyki zwykle poprawia mój nastrój, może z lekką nuta melancholii, ale zawsze.
Trudno mi by było nazwać ten krążek arcydziełem, mimo, że strasznie go lubię. Dlatego „tylko” dziewięć gwiazdek.