Artrockowy oddział Polskiego Związku Kynologicznego zaprasza na kolejny odcinek cyklu o pudlach, czyli
Poważna muzyka w niepoważnym opakowaniu.
Coś wilgotnego i ciepłego zamaszyście przejechało po mojej twarzy, budząc mnie z poobiedniej drzemki. Otworzyłem ostrożnie jedno oko. Nade mną stała Tośka uśmiechając się całą swoją paszczęką.
- Śpisz? – zapytała.
- Teraz już nie – burknąłem, przy okazji wycierając twarz z psiej śliny.
- To chodź, popiszemy o pudlach.
- Nie bardzo wiem o kim. Jakoś nie mam pomysłu, kogo by wybrać. A co cię tak nagle wzięło na taką muzykę?
- Bo widzisz, moja pani uważa, że bardzo wypaczasz mój gust muzyczny…
- I co?
- I kiedy ciebie nie ma, to stara się go prostować. Ostatnio puszczała mi Sylviana.
- I co ?
- Puść coś na odtrucie.
- Znaczy ma być coś absolutnie kiczowatego i w złym guście?
- Tak! – Tośka radośnie zamerdała ogonem.
- Coś znajdziemy. Nawet wiem już co.
Włączyłem komputer i szybko znalazłem okładkę pierwszego singla W.A.S.P. A potem zapuściłem zawartość.
- Masz, może być?
- Dobre! – szczeknęła z entuzjazmem – Widać, że ostrzy byli. I to dosłownie.
W.A.S.P. (zazwyczaj ich nazwę pisano WASP, bez kropek) zapisali się w historii muzyki rockowej nie tylko ze względów muzycznych. A właściwie chyba głównie ze względów pozamuzycznych. Wszystko zaczęło się od debiutanckiego maxi-singla, gdzie na okładce pokazano nowatorskie, acz nieco nietypowe zastosowanie piły tarczowej. To jeszcze pół biedy. Sam tytuł „Animal” też nie mógł wywoływać kontrowersji. Gorzej, że był jeszcze podtytuł, bo w całości to wyglądało tak „Animal (Fuck Like A Beast)”. Co prawda litery U i C, były taktyczne wykropkowane, ale jak Blackie Lawless w refrenie wydzierał się „I fuck like a beast”, no to raczej nie było wątpliwości, że to nie będzie piosenka śpiewana przez dzieci w ramach przygotowań do pierwszej komunii. Do tego sama nazwa – WASP to znaczy osa, ale dodając do tego kropki zrobił się skrót od White Anglo-Saxon Protestants, czyli najbardziej konserwatywnej i wpływowej części amerykańskiego społeczeństwa. To coś jakby Behemoth zmienił nazwę na Rycerzy Niepokalanej. Do tego była jeszcze sceneria koncertów rodem z tanich horrorów gdzie na różnych narzędziach tortur porozwieszano roznegliżowane panienki. No i zawrzało, rozległy się głosy oburzenia, a cała sprawa oparła się o Kongres USA. Który nie bardzo wiedział co ma z tym wszystkim zrobić. Za to powstało nieco nieformalne, aczkolwiek całkiem wpływowe ciało, pod postacią komitetu, które założyły… żony kongresmanów pod przywództwem Tipper Gore(*), ówczesnej, obecnie byłej żony senatora Ala Gore’a. Panie tropiły bezeceństwa w tekstach rockmanów, narażając się przy okazji na szyderstwa z ich strony, dotyczące głównie niedostatków życia rodzinnego tych pań, a szczególnie tej części nocnej. Naciągały nawet biednego Frankiego Zappę, który skwitował to może mniej dosadnie, ale równie złośliwie. Co prawda nie można powiedzieć, że to całe zamieszanie było tylko przez WASP, bo zbierało się to już wszystko wcześniej, na fali reaganowskiego neokonserwatywnego odbicia, ale chyba poczynania tej kapeli były takim ostatnim kamyczkiem powodującym lawinę. W każdym razie charakterystyczne naklejki „Parental Advisory Explicit Lyrics” to pokłosie działalności tych pań.
Co na to sam zespół? Chyba dyndało to im nacią od pietruszki, a wszelkimi problemami zajmowali się prawnicy z wytwórni. W karierze im to zupełnie nie zaszkodziło, a raczej pomogło, bo zrobiło się o nich naprawdę głośno. Singiel odniósł sukces, zespół grał w coraz większych salach, nagrał też swoją pierwszą dużą płytę, na której rzeczony „Animal” się już nie znalazł. Ktoś w Capitolu stwierdził, że było fajnie, ale trzeba nieco uspokoić atmosferę, dlatego najbardziej znany utwór grupy znalazł się dopiero na jednym z późniejszych kompaktowych wznowień debiutu. No i szkoda, bo płyta przez to trochę straciła. Pewnie też nie sprzedawała się tak dobrze, jakby mogła (casus debiutów Procol Harum i Ameriki).
WASP z imidża nie całkiem pasowało do pudli, bo byli „okropni” a nie „ładni”, a przenikliwy, wysoki głos Lawlessa, okraszony naturalnym wibrato nie bardzo nadawał się do śpiewania piosnek o miłości. Raczej o tym, że chłopak spotyka dziewczynę, a potem ktoś komuś odcina głowę. Niewątpliwie chłopaki znali, lubili Wujka Coopera, Kiss i horrory niespecjalnej jakości. I to starali się przenieść na scenę. Muzycznie było to też bardziej zadziorne i rockowe od średniej pudlowej. Chociaż cały czas była to produkcja z lat osiemdziesiątych, czyli czysto, sterylnie z dużym pogłosem. Jak wspomniałem brak Zwierzaka daje się nieco odczuć, na szczęście nie tak bardzo, bo jest na płycie na czym ucho zawiesić. „I Wanna Be Somebody” i „Sleeping (In The Fire)” – pamiętam, że te utwory jako pierwsze zapadły mi w pamięć. Pierwszy to był całkiem fajny kawałek przeboju, a to drugie to chyba najambitniejszy numer na płycie – zaczynający się jak ballada, a potem nie miało to już wiele z balladą. „L.O.V.E. Machine”, „School Daze”, „Hellion”, „B.A.D.” (oj, lubili panowie kropki) i reszta płyty to bardzo solidne numery – soczyste, fajne rockery.
Debiut WASP to równa, dobra płyta, tyle, że niepotrzebnie „wykastrowana” z najlepszego kawałka. Na szczęście już wszystkie kolejne reedycje zaczynają się od „Animal”.
(*) - kilka lat później zespół Warrant poświęcil jej "uroczy" utwór zatytułowany "Ode to Tipper Gore".