Najlepszy koncert jaki w życiu widziałem, to byli Sabbsi w katowickim Spodku, w czerwcu 1998 roku. Dlatego nie wybieram się do Łodzi, bo nie wierzę, żeby było lepiej. Szczególnie, że set-lista zawiera utwory również i z najnowszej płyty, a ta szczerze mówiąc nie leży mi specjalnie. Niby dałem jej siedem gwiazdek, ale i tak potem nie trafiła na półkę, tylko w ludzi poszła. Wtedy nie grali nic nowszego niż kawałki z „Sabbath Bloody Sabbath” i to było po prostu piękne… Termin tamtego koncertu był dosyć specyficzny – w tym samym dniu zaczynały się mistrzostwa świata w piłce nożnej, a każdy, kto mnie lepiej zna, to wie, że football i rock bardzo ostro ze sobą walczą o miano religii numer jeden w moim życiu. I że wybór Mundial, czy Sabbsi wcale tak łatwy nie był.
Jednak DVD to co innego – chociażby z ciekawości popatrzeć, jak tam sobie na scenie radzą sterani życiem weterani – przede wszystkim Iommi i Ozzy. Pierwszy przewalcowany przez chemioterapię, a drugi ćpun i chlor, który jeszcze w okolicy siedemdziesiątej wiosny życia ma problemy, żeby się wreszcie ustatkować .
Koncert, który zarejestrowano na potrzeby tego wydawnictwa jest o tyle specyficzny, że odbył się dobre kilka tygodni przed premierą ostatniego studyjnego albumu Sabbsów, czyli publika dostała coś, czego jeszcze nie znała, a sądząc po set-liście – w ilościach wcale pokaźnych, bo jest to ponad ¼ opublikowanego materiału. Czyli jeszcze jeden powód do obejrzenia tego koncertu – jak nowe numery na żywo wypadają.
Tak jak w przypadku ostatnio recenzowanej przeze mnie koncertówki Rush, tak i w tym przypadku trudno mi nie oceniać "Live... Gathered in Their Masses" przez pryzmat koncertu który widziałem, a pamiętam go bardzo dobrze. Niestety. Niestety dla tego DVD.
Krótko i węzłowato – nie ta forma, zdecydowanie poniżej oczekiwań i możliwości.
Mam wrażenie, że jest to w większości bardziej odegrane, niż zagrane. Niby wszystko się zgadza – zaczynają od „War Pigs”, jak trzeba, publika się cieszy, pokrzykuje, klaszcze razem z Ozzym, ale sobie siedzę, to oglądam i nic. Tak żwawiej zaczyna robić się dopiero przy trzecim kawałku – co ciekawe jest to „Loner” z Trzynastki. Jeszcze „Methademic”, „Iron Man”, „Faires Wear Boots”, „N.I.B.” i „Paranoid”, może „Children of The Grave” – i tyle byłoby takich jaśniejszych momentów tego koncertu. Nie jakichś rewelacyjnych – jaśniejszych, bo w zasadzie jedynym utworem, który w stu procentach spełniał warunki numeru Sabbathów odpowiednio zagranego na żywo był „Paranoid”. Dopiero wtedy poczułem się, że nazwa na pudełku zgadza się z zawartością. Reszcie czegoś brakuje, jakiegoś błysku, kopa, iskry bożej. Nie zwalałbym tego na wiek muzyków, bo i starsi potrafią na scenie dać ognia jak trzeba – vide ostatni żywiec Stonesów. Może się dopiero rozpędzali, bo był to dopiero początek trasy koncertowej. Ale jeszcze za bardzo rozpędzeni nie byli. Może też to trochę wina repertuaru – raczej przeważały te wolniejsze numery. W odpowiednich warunkach to one ciężarem wgniatały publikę w podłoże – cóż, tutaj tego ciężaru też jakby trochę zabrakło. Repertuar też na kolan nie powala – na przykład w porównaniu z katowickim koncertem zabrakło „Electric Funeral” i „Sabbath Bloody Sabbath” – brak tego drugiego wydaje mi się bardzo dotkliwy. Z drugiej strony set lista jest bardzo podobna do tej z Katowic – jakby przez piętnaście lat nie chciało im się trochę poćwiczyć trochę innych numerów. Na przykład Jethro Tull w ciągu sześciu lat widziałem trzy razy i zawsze zupełnie inny zestaw utworów – powtarzało się może trzy, te które musiały. Zresztą furda repertuar, to kwestia indywidualnych poglądów – najgorsze jest to, że ani nie skopało, ani nie wgniotło. Wszystko to było takie letnie. Szczerze mówiąc „Live... Gathered in Their Masses” ostatecznie mnie zniechęciło do wybrania się na łódzki koncert. Może akurat tam będzie lepiej. Myślę, że na pewno będzie lepiej. Ale i tak mi się już odechciało zupełnie. Nie chcę sobie psuć wspomnień sprzed szesnastu lat.
Pozostała jeszcze jedna sprawa, którą zasygnalizowałem na samym początku recenzji – czyli jak wypadły utwory z Trzynastki: „Methademic” – jeden z jaśniejszych momentów koncertu, „Loner” – dobrze, „God Is Dead” i „The Beginnig of The End” – bez rewelacji. Czyli nowe numery tak pół na pół.
Wizualnie – widowisko to żadne. Ratuje je tylko, ze w miarę dynamicznie skręcone z kilkunastu, chyba, kamer. Ozzy od lat nie zmienił swoich „układów choreograficznych” ani na jotę – człapu-człapu pięć kroków w jedna stronę, człapu-człapu pięć kroków w drugą stronę, kilka podskoków, plus oblewanie publiczności wodą z wiaderka (swego czasu używał też hydronetki), ustawieni na skrzydłach Butler i Iommi są mniej ruchliwi niż przeciętny polski stoper i wątpię, żeby na scenie zrobili razem więcej niż dwadzieścia metrów. Za to perkusistę mają bardzo stylowego – włochaty, brodaty, wytatuowany – z imidża spokojnie młody Sabbath Anno Domini 1970. Do tego bije naprawdę dobrze – z feelingiem, polotem – jak trzeba. Scenografia była, a jakże – jakieś telebimy, pokręcone drzewa. To i tak nieźle, bo na przykład w Katowicach nie było żadnej. Ale Sabsi nigdy nie byli kapelą, która na scenie bógwico wyprawiała, ani nie potrzebowała jakiejkolwiek scenografii – oni po prostu grali, dlatego akurat tym aspektem bym się absolutnie nie przejmował.
Wiem, że tamten katowicki koncert ma niebagatelny wpływ na ocenę tego DVD, bo na pewno próbuję – czy chcę, czy nie chcę – odnaleźć tu echa tamtego wydarzenia, a ponieważ kurde nie da się, jedynie tylko w ilościach śladowych („Paranoid”), a ostatni koncertowy Rush, nawet bez obrazków, wypada pod tym względem dużo lepiej, no to ocena będzie wypadkową moich zawiedzionych oczekiwań, wspomnień i ograniczeń nośnika – czyli słabe sześć gwiazdek.