Co tu dużo kryć, do napisania tej recenzji zmobilizował mnie mój dziesięcioletni syn, który podczas naszego niedawnego urlopu okazał się być osobą słuchającą najostrzejszej muzyki. Ja zachwycałem się dwunastoma koncertami Händla, a jemu w słuchawkach chodziła Metallica, Dimmu Borgir, Godsmack tudzież inny Pencilcase. Pogadaliśmy więc sobie o muzyce jak stare polaki, pozgrywałem mu od razu parę klasycznych „ciężkich” płyt (coby nie myślał, że „stary” już tylko pitolenia symfonicznego słucha) i … no cóż, tak samo z siebie z rozmowy wyszło, że skoro Black Sabbath to klasyka klasyki. Trza zatem parę słów skreślić.
Debiutancki album Black Sabbath o tym samym tytule ukazał się bowiem w czasach, które dla mojego syna wyglądają na XVIII wiek. Ale myli się każdy, kto uważa, że jest muzyka dla starych pryków. Przeciwnie, Sabs zadebiutowali taki krążkiem, który nawet przy obecnych produkcjach brzmi niesamowicie świeżo i energetycznie. Aby być rzetelnym płyta ukazała się 13 lutego 1970 roku i bez kozery można stwierdzić, że zmieniła oblicze muzyki rockowej.
Zaczyna się od padającego deszczu i wybrzmiewających w oddali kościelnych dzwonów. Jeśli dodamy do tego specyficzną, jakby z horroru okładkę płyty, nastrój cmentarno – upiorny mamy gwarantowany. Pierwszy utwór o tytule będącym jednocześnie i nazwą zespołu i płyty zaczyna się od charakterystycznego dla Black Sabbath riffu Toniego Iommiego. Jest wolno, gitarza rzęzi, a Ozzy z namaszczeniem wyśpiewuje swój tekst. Po czym następuje zmiana tempa, podająca rytm kawaleryjskiej galopady gitara dalej poczyna sobie ostro i odmiennie, niż to wcześniej bywało. Samo nagromadzenie dźwięków jest takie, że słuchacz zaczyna się zastanawiać, ile oni tych gitarzystów mają w tym zespole. Jednego kochani, jednego!
Kolejny na płycie - The Wizard – zaczyna od harmonijki ustnej, nadającej bluesowe odcienie żeliwnym blokom, jakie buduje zespół. Dodając do tego gitarę – jak to zwykle lekko rzężącą – kontrapunktującą śpiew wokalisty i mamy pełen obraz czarnego sabatu.
N.I.B. nieodparcie kojarzący się niżej podpisanemu z nagraniami Cream aż poraża swoim klimatem. Gitara nieodstępuje nas w swoim pojękiwaniu, wokalista z właściwym sobie wdziękiem wypłakuje te swoje trzy grosze, jest mrocznie, a chwilami mistycznie. Zresztą wszystkie nagrania z Black Sabbath cechuje ten sam pokrzywiony wizerunek spaczonego świata, który musiał się zmienić na zawsze. Groźne miny, ostre riffy, machanie głowami itp. rzeczy – oto świat, jaki kreślą Sabs.
Warning. Mimo, że to cover nagrania zespołu Ansley Dunbar's Retaliation, wykonanie Black Sabbath można uznać za absolutny killer całego albumu. Jak dla mnie mistrzostwo. Lirycznie, ostro, namiętnie, melodyjnie i momentami mistycznie. Jeśli posłuchacie Black Sabbath – odnajdziecie tu wszystkie elementy, jakimi charakteryzuje się ich muzyka. Ba, odnajdziecie tu elementy, jakie później przez lata wykorzystywać będą rzesze naśladowców, tworzących metal o różnych odcieniach.
Na koniec jeszcze Wicked World, który pierwotnie grupa umieściła na wersji amerykańskiej longplaya. I trzeba jeszcze wspomnieć, że na płycie znajdują się również trzy utwory Wasp, Bassically oraz A Bit of Finger. Są one jednak kilkunastosekundowymi wstępami poprzedzającymi właściwe utwory i często nie są wymieniane na płytach.