Jeśli myśleliście, że chłód za oknem to wszystko, co się wam może przydarzyć tej zimy, to … źle myśleliście. Jest paskudnie, okiennicami targa wiatr, w kominku trzaskający ogień miesza się ze świstem powietrza brzmiącym jak wycie wilków, a mróz wdziera się wszelkimi dostępnymi szparami, by tylko dotknąć tych naszych złudnie bezpiecznych przestrzeni życiowych, zamieniając je w kolejne surowe, beznamiętne i odarte z uczuć pokoje samotności. Szaro – białe, zamglone korytarze. Niby wiodące ku białemu światłu, a jednak… sugestywnie podpadające pod smród sali starego, zatęchłego zamczyska. Brr…
Oczywiście „Strzyż” dba o to byście nie zamarzli, zapodając co ciekawsze naleciałości disco z ubiegłego stulecia. Falseciki, brylanciki, laseczki, kolesie, drineczki, palemki … słowem - coś dla ciała (a my jak wiadomo „ciało gnębimy, jakby wieczne było”). A skoro tak, to ja polecę małe co nieco dla… duszy. Lekko dekadenckie. Ciut dołujące. Uduchowione na tyle, by idealizować świat nierealny (jak na prawdziwy romantyzm przystało), a jednocześnie niosące w sobie lodowaty powiew rzeczywistości. Tej zza szyby. Białej i smagającej twarze mrozem. Z całą pewnością nie wesołej i … bez szczęśliwego zakończenia na koniec. Ale… w końcu takie jest życie. I o nim to będzie opowieść. Zimowa opowieść. Winterreise.
Sprawcą całego zamieszania jest Franz Schubert. Od razu wyjaśnię – ów główny winowajca i bohater niniejszej recenzji moim ulubionym kompozytorem nie jest. Choć mieści się w zakrojonym przeze mnie przedziale czasowym (czyli dacie 1849, jako tej, która wyznacza, tak generalnie, zakres moich muzycznych zainteresowań jeśli chodzi o klasykę), ba, choć uznawany jest za prekursora romantyzmu w muzyce, to … do mojego odtwarzacza tudzież gramofonu jakoś przebić się nie może. Nie będę wyjaśniał, czym to jest spowodowane, w każdym razie tak jest i póki co inaczej być nie może.
A zatem: to ten Schubert, mistrz kawiarnianych spotkań, taki trochę niebieski ptak, bawidamek, trochę pijak i zbereźnik, czyli typowy artysta, jak byśmy to dziś powiedzieli, który w dziewiętnastowiecznym Wiedniu bawił się najlepiej jak potrafił. Marnie się to skończyło dlań, ale o tym jeszcze będzie mowa, więc nie uprzedzajmy faktów. W każdym razie ów kompozytor, brylując w wiedeńskich szynkach pisał w większości rzeczy takie sobie (przynajmniej dla mnie i dlatego właśnie za jego muzyką nie przepadam). Czasami jednak udawało mu się stworzyć kompozycje absolutnie wybitne. Zapierające dech, poruszające najgłębsze uczucia. Wyraziste i nieziemsko piękne. Takie, jak Winterreise.
No dobrze – tyle się napisałem, to jaka jest ta muzyka - zapytacie? Cóż – wyobraźcie sobie, że macie pożegnać się w tym światem. Odejść w zamglony, zimny, wieczorny świat, gdzie cienie wydłużają się coraz bardziej, śledzą nasze ciała i myśli, sugerując, że wszystko, co dotąd zrobiliśmy, zniknie w mroku zapomnienia. Ten chłód, ów żal za światem, który wcale nie jest taki cudowny, ale jakość ciężko się nam z nim rozstawać towarzyszy nam od dłuższego czasu. Mówimy mu dobranoc – Gute Nacht, tak rozpoczyna się ten cykl pieśni Franza Schuberta i od razu dopada nas swoisty atak serca. To niby pożegnanie z ukochaną. Ale nie ma w nim ani krztyny ciepła. Jest desperacja rozłąki, pogarda i samotność wybijają się na pierwszy plan, zatruwając ciało i umysł wszechwładnym niebytem – tu nie ma radości, bo wszystko zmierza ku katastrofie. I tak będzie w każdym utworze. Ten świat realny siłuje się z nie-rzeczywistością w każdej nucie. Bo pieśni z cyklu Winterreise nie są utworami wokalnymi z dodatkiem akompaniamentu - o nie, nie ma tak łatwo. Tu głos wokalistki ściera się, ba, siłuje wręcz z towarzyszącym mu instrumentem. Próbuje wypchnąć wyśpiewywaną przez siebie melodię na pierwszy plan, zazdrośnie wydzierając krople owej rzeczywistości aby pielęgnować swój egoizm. I podobnie instrument – on nie uśmiecha się łagodnie do mikrofonu, gdzie stoi śpiewak. Wygryza te nuty, jakby z zazdrości i strachu. Uderza łokciem w żołądek. Jest ohydny aż do bólu.
Pieśni te skomponowano na fortepian i głos męski. I takich płyt odnajdziecie całą masę. Wśród nich, sporo bardzo dobrych, wręcz rewelacyjnych. Ale to Nataša Mirković – De Ro z towarzyszeniem liry korbowej Matthiasa Loibnera stworzyła dzieło absolutnie ponadczasowe. Loibner – zainspirowany ostatnią z pieśni, Der Leiermann, w której to bohater pieśni spotyka wiejskiego grajka właśnie lirą korbową sam posłużył się tym instrumentem, by prowadzić dialog… nieee, przekrzykiwać się z sopranem Mirković. I te utwory dzięki temu nabrały jeszcze bardziej nieziemskiego kolorytu. Wywołują dreszcze, zachwycają i straszą zarazem. Ilekroć ich słucham, mam wrażenie, że zimny Król Olch wyciąga ku nam swoje ręce, a my… wbrew wszelkim słowom rozsądku idziemy ku niemu na zatracenie:
"Pójdź do mnie, mój chłopcze, w głęboki las!
Ach, strzeż się, bo wołam już ostatni raz!"
- Czy widzisz, mój ojcze, król olch idzie tu,
Już w oczach mi ciemno i brak mi tchu. -
Więc ojciec syna w ramionach swych skrył
I konia ostrogą popędził co sił.
Nie wiedział, że syn skonał mu już
W tym głuchym lesie wśród olch i brzóz.
Schubert napisał Winterreise rok przed śmiercią. Czy wiedział wówczas, że umiera? Gdy to komponował, leczył się wtedy rtęcią – bo takie wówczas były metody „radzenia sobie” z chorobami wenerycznymi. Umierał zatem i … dziś, słuchając tych utworów nie chce się wierzyć, że mogło być inaczej. Musiał czuć nadchodzący koniec. Zaprosił przyjaciół, przedstawił im nowe dzieło, a ci wyszli z prezentacji zdruzgotani i przerażeni. Jakby nagle okazano im biały korytarz ze światłem, gdzie oddech zamiera i zmienia się w kryształki zmrożonego powietrza. Lodową poświatę. Zimną. Przerażającą. Ostateczną. I ta właśnie rozpacz zaowocowała krystalicznie czystą i zabójczo piękną muzyką. A że brzmiąca jak epitafium, to już inna sprawa…