Pieśniarz-krzyżowiec – odcinek II.
Chris de Burgh niedługo kazał czekać na kolejny album; druga płyta artysty trafiła na rynek w listopadzie 1975. I powtórzyła losy „Far Beyond These Castle Walls…”: brytyjska publiczność ledwie ją zauważyła, za to w Europie odniosła sukces. Sporo zamieszania „Spanish Train…” narobiła w Republice Południowej Afryki, gdzie w pierwszej chwili uznano utwór tytułowy za bluźnierczy i zakazano sprzedaży albumu (tak, bezmózgie katotaliby to bynajmniej nie polska specjalność). Wydawca skutecznie odwołał się od zakazu, zresztą wyjątkowo mało skutecznego, gdyż obejmował on tylko winyle, nie kasety (ale myślenie nigdy nie było mocną stroną religijnych fanatyków).
W sumie trudno dojść co w „Spanish Train” – opowieści o upiornym pociągu wiozącym dusze do Piekła – aż tak strasznie rozsierdziło co niektórych. Może to, że muzycznie ten utwór co nieco odbiegał od debiutanckiej płyty? Co prawda „Spanish Train” nadal wywodził się z formy kunsztownej, podniosłej pieśni, ale de Burgh wplótł w aranżację co nieco dysonansów, nadał całości formę nieco teatralnego, odjazdowego monodramu, w którym Bóg i Szatan rywalizują o duszę grzeszników? Trudno dociec. Inna rzecz, że oprócz właśnie utworu tytułowego i paru innych wyjątków mieliśmy do czynienia z kontynuacją poprzedniego albumu. Znów dominowały tu podniosłe, natchnione pieśni na czele z najbardziej czarowną i nastrojową „Lonely Sky” – piękne, uduchowione, majestatyczne, co nieco przywodzące na myśl momentami wczesne nagrania The Moody Blues (z prawdziwą orkiestrą zamiast melotronu). Od pozostałych kompozycji odróżniał się „A Spaceman Came Travelling” – z czarownym fortepianem elektrycznym nadającym całości nieco odrealniony, rzeczywiście „kosmiczny” anturaż (w warstwie tekstowej ta opowieść o narodzinach Jezusa i tajemniczym przybyszu z gwiazd zwiastującym ludzkości nadejście nowej ery wydawała się nieco bardziej kontrowersyjna niż „Spanish Train”) no i przede wszystkim „Patricia The Stripper” – kabaretowy, żartobliwy utwór poświęcony tytułowej pani.