Pamiętamy, co to takiego: payola? Młodszym czytelnikom przypominamy: powstały kilkadziesiąt lat temu zwyczaj nieoficjalnego sponsorowania przez wytwórnie płytowe częstych emisji konkretnego nagrania w radiu. Nie ma problemu, dopóki jest to wyraźnie opisane jako emisja sponsorowana i nie wlicza się takich odtworzeń do list przebojów – a w przypadku payoli niestety żaden z tych warunków nie był spełniony… Skąd taka refleksja? Ano, wczytując się w ostatnie numery naszej rodzimej fachowej prasy muzycznej, ciężko uniknąć wrażenia, że unosi się nad nią zapaszek payoli właśnie. Bo trudno doprawdy uwierzyć, by doświadczeni, osłuchani i zaprawieni w bojach redaktorzy nie byli w stanie zauważyć kompletnej nijakości Sabatonu czy koszmarnego przerostu formy nad treścią i beztreściowości Muse. Ostatnio do grona ulubieńców doszlusowało szkockie trio Biffy Clyro wraz ze swoim szóstym albumem. No to co się będziemy, panowie, posłuchajmy, co to za cudo.
Od razu powiedzmy sobie jasno: Biffy Clyro to wyraźnie inna liga, niż Muse czy Sabaton. „Opposites” pokazuje, że panowie mają papiery na granie i komponowanie. Na pewno ich utwory są o parę klas jakości lepsze niż rozpaczliwie nijakie, tandetne, zbliżające się wręcz do autoparodii patatajanki Sabatonu czy rozdęte niczym ego Piotra Kraśki, kompletnie beztreściowe, za to bardzo hałaśliwe nawalanie Muse. Słychać, że panowie tu i tam potrafią ciekawie zakombinować, pomieszać w rytmie, wykombinować ciekawe aranżacje, a z drugiej strony – że potrafią nie zmarnować dobrej melodii przesadnie pokręconymi aranżami (co najbardziej boli u Bellamy’ego i spółki: jak panom już wyjdzie zalążek dobrego utworu, to muszą go spieprzyć wokalnymi zawijasami na wszystkie strony, bezsensownie podoczepianymi jak błyskotki do sroczego gniazda solówkami, patetycznymi wstawkami instrumentalnymi i solówkami zupełnie od czapy).
Ha, tylko co z tego. Tak wychwalane na lewo i prawo „Opposites” to jeszcze nie to. Choć to już szósta ich płyta, panowie z Biffy Clyro jeszcze nie do końca potrafią ująć swoje pomysły w konkretne kompozycyjne karby. Wychodzą im już naprawdę udane, bardzo dobre kompozycje, ale niestety ciągle jeszcze potrafią też popełnić sporo słabizny, nadającej się raczej do pogrzebania na drugich stronach singli. Do tego uparli się, że popełnią album aż dwupłytowy (dwie części, dopełniające się od strony tekstowej; całość w pełnej wersji minimalnie przekracza pojemność pojedynczego CD), podczas gdy tak naprawdę pomysłów starczyło im góra na trzy kwadranse. W efekcie zamiast dobrej, zwartej, krótszej płyty wyszedł niezły, ale rozwlekły i w efekcie niestety dość nudny album.
Otwarcie ta płyta ma naprawdę fajne: “Different People” ma długi, klimatyczny wstęp, a we właściwej części niezły, ciekawie rozprowadzany gitarowy riff interesująco jest skontrastowany melodyjnym śpiewem. „Modern Magic Formula” ciekawie łączy wściekłe zwrotki (napędzane dynamicznymi popisami basowymi) z melodyjnymi refrenami – patent już nie pierwszej świeżości, ale tutaj zastosowany ze sporym powodzeniem. Klimatycznie, wciągająco wypada „The Fog”, ciekawie się rozwijająca od nastrojowego początku po gitarowy hałas w finale. Pozytywne wrażenie robią też: utwór (prawie) tytułowy – dość typowa rockowa ballada, całkiem wdzięczna i z ładną melodią – i „Trumpet Or Tap”, całkiem interesujące połączenie ballady z ostrzejszym graniem. „Spanish Radio” ciekawie łączy rockowe granie z elementami muzyki hiszpańskiej – trochę podobnie, jak kiedyś czyniła to Electric Light Orchestra w „Across The Border”. W „Skylight” intrygująco pomieszano fortepianową balladę z elektronicznymi dodatkami. Nieco słabiej wypadają solidne rockowe petardy „The Joke’s On Us”, „Stingin’ Belle”, „Accident Without Emergency” czy „Pocket” – ale te utwory nadal zapisujemy po stronie plusów.
Sporo tu, niestety, także momentów nijakich: „Black Chandelier” to znów kolejny z długiej listy utworów zrobionych na zasadzie: łagodna zwrotka i przyłojenie w refrenie, tyle że w przeciwieństwie do „Modern Magic Formula” pozbawiony niestety elementów zapamiętywalnych, ulatuje z pamięci wraz z ostatnim akordem. Już ciekawiej wypada zrobiony na podobnej zasadzie „Sounds Like Balloons”: choć nadal dość mocno przeciętna to kompozycja, ma przynajmniej niezły refren i całkiem ciekawy riff. „Biblical” byłby całkiem niezłym utworem, gdyby ograniczyć przesadnie podniosły, pompatyczny refren – albo jakoś zrównoważyć go podobnie bogato zaaranżowaną zwrotką, bo obie części średnio do siebie pasują. Czadowym rockerom „A Girl And His Cat”, „Little Hospitals”, „Woo Woo”, „Picture A Knife Fight” i nieco bardziej stonowanemu „Victory Over The Sun” brakuje trochę jakiegoś haczyka, czegoś, co sprawiłoby, że w pamięci zostaje coś więcej niż tylko porcja solidnego hałasu.
Biffy Clyro to zespół z dużym potencjałem, który mimo wszystko powinien sobie przemyśleć pewne sprawy; a promowane i okrzyczane „Opposites” to bynajmniej nie żadne arcydzieło, tylko niezła płyta, która po solidnym okrojeniu i odrzucenia słabych utworów mogłaby być może nawet o dwie gwiazdki lepsza. O ile przy takim Sabatonie nachalna promocja i lekki zapaszek payoli drażni w sumie średnio – panowie redaktorzy też muszą z czegoś żyć (bilety na koncerty wszak coraz droższe), a zespół albo się jakimś cudem zbierze do kupy i nagra wreszcie strawny, słuchalny od początku do końca album, albo mimo promocji i wysiłków managementu szybko i bezboleśnie zginie w odmętach zapomnienia – o tyle przy Biffy Clyro drażni mocno. Bo pojawia się niebezpieczeństwo, że naprawdę dobry zespół, zagłaskany przez krytykę, szybko osiądzie na laurach i kompletnie zmarnuje swój potencjał – a jednak, cholera, byłoby szkoda.