Jeśli „The World”, to rzecz jasna jesień 1997 i Zakopane. Klasa maturalna i prawie tygodniowy wypad w góry. Były pamiętne warsztaty perkusyjne (tzn. bębnienie po drewnianych stołkach w pokoju w pensjonacie, dzięki czemu piętro niżej żyrandole bujały się jak przy dziewięciostopniowym huraganie), było „polowanie na Czerwony Październik” (odtwarzanie kaset na znacznie przyspieszonych obrotach, co brzmiało jak głośny i wyjątkowo denerwujący sonar na łodzi podwodnej), „The Court Of The Crimson King” słuchany na full na szczycie Kasprowego i chwile grozy, gdy nieźle już wstawiony kumpel, wracając z imprezy, gdzieś zaginął w zimnej, październikowej zakopiańskiej nocy, gdy na ulicach leżał już śnieg (ostatecznie przywiozła go policja – biedakowi pomyliły się pensjonaty i położył się spać w zupełnie innym pokoju). I mały sklep płytowy, upchnięty między kolorowymi witrynami gdzieś na Krupówkach (po drugiej stronie była wtedy grecka restauracyjka). Zajrzałem właściwie pro forma (rozbrzmiewające z głośników dudnienie bardziej odstraszało niż zachęcało). Pośród dziesiątków kaset, które od razu podzieliłem na te mniej i bardziej mnie nie interesujące, nagle znajoma, pastelowa kolorystyka i charakterystyczne, kanciaste logo. Akurat „The World” jeszcze nie znałem, choć Pendragon miałem w miarę opanowany.
To był ten moment, kiedy Nick Barrett wkroczył na właściwe tory – po niezłych płytach „The Jewel” (melodyjny, fajny, ale niczym się nie wyróżniający neoprog z dość kulawymi tekstami) i „Kowtow” (lepszy od poprzedniczki, choć schizofrenicznie rozdarty na dwie części). Zamiast katalogu zrzynspiracji i wzroców słuchacze otrzymali album zespołu o własnym brzmieniu (nadal operującym w nieco wtórnych ramach neoprogresywnego grania, ale zawsze). Od „The World” zaczyna się Nick Barrett, jakiego znamy z arcydzieła pt. „The Window Of Life”, jednej z najlepszych płyt w całej historii rocka neoprogresywnego.
„Back In The Spotlight” to już ten Pendragon. Kompozycja jest chwytliwa, ma melodyjne zwrotki i zaczepiający się w pamięci refren. Brzmienie jest już nieco inne niż na poprzednich płytach: bogatsze, bardziej barwne, zniuansowane, a przede wszystkim – gitary i syntezatory lepiej niż przedtem połączono ze sobą, ciekawiej wypada ich interakcja, do tego tak Barrett, jak i (w mniejszym stopniu) Nolan nieco się rozwinęli wykonawczo. Na „9:15 Live” i „Kowtow” wyczuwało się między nimi swoistą niepewność, tutaj są już w pełni zgranym duetem instrumentalistów, świetnie się uzupełniają – co słychać już w pierwszych minutach „Back…”, gdy klawiszowy wstęp zostanie uzupełniony przez gitarę – kiedyś podobnie czarowali Gilmour z Wrightem… Samo „Back In The Spotlight” to w gruncie rzeczy fajna, zwięzła piosenka, zgrabnie i z rozmysłem porozwijana i rozbudowana, uzupełniona o nastrojowe intro i nieco typowo progrockowych sztuczek typu zmiany nastroju, lekkie zmiany tempa, melodyki… Jeden utwór i już wiadomo – to już jest ten, dojrzały Pendragon. Zresztą widać to nawet po okładce płyty – po raz pierwszy mamy kolorowy, bajecznie bogaty obrazek o nasyconych, pastelowych kolorach, jakie już wkrótce staną się cechą charakterystyczną płyt Nicka i spółki. Do tego Nick bardzo się rozwinął jako autor tekstów: Was it you I saw standing naked in the doorway of the hallway of some other world?… Czyli jesień 1997 i nagły zwrot, kiedy okazało się, jak blisko od niechęci do czegoś zupełnie przeciwnego… Szkoda tylko, że trzy lata później miejsce, w którym to się zaczęło, stanie się miejscem, gdzie nastąpi początek końca. Smutna ironia losu.
„The Voyager” idzie oczko dalej. Delikatny, powoli się rozwijający klawiszowy wstęp (znów nie wyrzekający się floydowskich inspiracji) przechodzi w jedną z najładniejszych solówek, jakie zagrano na syntezatorze w całej historii neoproga. Choć to tak naprawdę jedynie powtarzane szereg razy kilka dźwięków z towarzyszeniem gitary akustycznej… No cóż – Nick lubił tak budować swoje gitarowe solówki: finałowy gitarowy popis w „The Voyager” i kilka lat późniejszy finał „Paintbox” to właśnie na dobrą sprawę zbudowany z kilku dźwięków motyw, ulegający różnym wariacjom przez kilka minut, w szalenie wciągający, kolorowy sposób.
Centralną kompozycją albumu jest trzyczęściowa suita „Queen Of Hearts”. Pierwsza część to istna poezja. Łagodne klawiszowe zagrywki, gitarowe dodatki, powoli, bez pośpiechu rozwijająca się melodia. He was twenty one, she was seventeen. A princess of magic in his eyes if you know what I mean… Nick to czaruje na gitarze akustycznej, to wygrywa efektowne solo na elektrycznej. W drugiej części pojawia się dynamiczny, żywy pasaż; Nick może sobie poszaleć na gitarze, do tego Clive również się wychyla, w zwariowanej, wielobarwnej solówce w środkowej części tego fragmentu. Trzecia i ostatnia część suity to „The Last Waltz”. Jakby nawiązująca do pierwszej strony albumu „Kowtow”, wręcz bezczelnie melodyjna piosenka z chwytliwym, przebojowym refrenem. Do you remember do you recall the smell of old school dining halls and backstreet brawls… (W moim przypadku raczej: zapach prochu strzelniczego na strzelnicy w podziemiach szkoły i specyficzna woń piwnicy, gdzie kurz i pot mieszały się z zapachami dobiegającymi ze szkolnej kawiarenki…)
Całość zaś zamyka „And We’ll Go Hunting Deer”. Łagodna, wręcz eteryczna kompozycja, z delikatnymi gitarowymi i klawiszowymi podkładami i bardziej niż zwykle stonowanym śpiewem Nicka. Zupełnie niesamowicie to brzmiało w górach, w rześkim powietrzu późnego października w Tatrach…
Nie jest to płyta w całości idealna, doskonała – bliski zwykłego, solidnego rocka „Shane” ma intrygujący syntezatorowy wstęp i ładne gitarowe partie, ale jako całość nie wyróżnia się niczym specjalnym. Oczko wyżej stoi „Prayer”, z należycie dramatyczną gitarową solówką i fortepianowym otwarciem. Nie są to bynajmniej utwory złe, wręcz przeciwnie, trzymają wysoki poziom, na którymkolwiek z dwóch poprzednich albumów byłyby wyróżniającymi się momentami; jednak na „The World” ciut niestety odstają. Nie są aż tak doskonałe jak cała reszta, niestety…
Pierwsza naprawdę wielka, naprawdę udana w każdym fragmencie płyta Pendragon.