No dobra, niech Wam będzie - byłem uprzedzony do tej płyty. Odkąd usłyszałem The Masquerade Overture dość dawno temu, zrozumiałem, że jeden z moich ukochanych zespołów neoprogowych najzwyczajniej na świecie się kończy. Tamtejszy niedobór pomysłów na nowe, urzekające melodie, a także radosne taplanie się w cukierkowatej mazi klawiszy Nolana i gitary Barretta nie nastrajał optymistycznie na przyszłość.
Przyjrzałem się zatem długo oczekiwanemu Not Of This World z dużym dystansem tudzież podejrzliwością i .... otrzymałem w rezultacie ni mniej ni więcej jak tylko regresywnego koszmarka. I to jakiego - brrrrrr ! Niesmak wzbudza już z pewnością najbardziej kiczowata okładka jaką stworzył Simon Williams - bo od naprawdę kawału dobrej roboty, jakim był i jest artwork do The World stopniowo przeszliśmy do męczącego oczy, infantylnego, jarmarcznego kalejdoskopu barw i postaci. Ale przecie nie to jest najważniejsze a sama muzyka. I jakaż ona jest ? A tragiczna ! Tak słabego, nudnego i wtórnego brytprogowego albumu już dawno nie słyszałem. Co i rusz cytaty z własnych linii melodycznych nie wspominając o tym wzbudzającym mdłości brzmieniu. Wystarczy przywołać sam początek płyty - skojarzenia z otwarciem The Window Of Life są jak najbardziej na miejscu, choć to już raczej karykatura samego siebie. To nawet brzmi gorzej niż wtórne do bólu zawiązanie kompozycji The Vision Pit formacji Landmarq. Pendragon na kolanach ? A jakże, na dodatek czołgający się poprzez błota i bagna Krainy Autopowielania i Braku Pomysłów. Cóż za żałosny widok !
Nie ma ani sensu analizowanie dalszych wzbudzających uśmieszek zażenowania zapożyczeń z własnej przeszłości połączonych z galopującym atawizmem i archaizmem klawiszowych pochodów Nolana oraz granych od lat na jedno kopyto gitarowych solówek lidera bo człek popada tylko w coraz to większą frustrację. Ech...łapiąc się za głowę i boleśnie doświadczane uszy rozmyślałem nad końcową oceną. Dać 1 na 10 ? 2 na 10 ? A może 3 na 10 w przypływie dobrego humoru wymuszonego kilkoma browarami ? I wtedy stał się mały cud... Oto ostałem Czarnym Rycerzem, Podróżnikiem podziwiającym tańczące na skąpanych księżycowym blaskiem wodach delfiny, śpiewającym o swoim przeznaczeniu i wolności swego ducha, rozmodlony zadumałem się nad mnogością nienawiści na świecie, w niezwykłej przejrzystości powietrza, z dala od oszalałych tłumów pośród gór wysokich stałem wypatrując jeleni, zapadł znów zmierzch, a ja oddałem się zapierającemu dech w piersi podziwianiu gwiezdnego nieboskłonu z pełnym czułości uśmiechem przypominając sobie jak to dawno temu, dzieckiem będąc myślałem, że Bóg mieszka na Słońcu. Czułem się w owej chwili niby ostatni człowiek na Ziemi dopóki równie niespodziewanie jak się pojawił - czar prysł. Jakiś zespół kończył swój najnowszy, słabiutki i wtórniutki album, niemniej przez moment muzyka ta przywołała we mnie jedne z najwspanialszych wspomnień związanych z przeżywaniem wtajemniczenia w ongiś bogatą, żyzną i cudowną krainę neoprogressive. Ten wspomnień czar wart jest kilku punktów.