Ćwiara wakacyjna tym razem. Coś na lato.
Nick Mason był tym muzykiem Floydów, którego wkład we wspólne dzieła wydawał się względnie najmniejszy – jeśli stricte o muzykę chodzi. Utwory, w których powstaniu grał pierwsze skrzypce, da się zliczyć na jednej dłoni, i to nieuważnego drwala, a do tego trudno powiedzieć, by wyzwalały jakieś żywsze emocje. „The Grand Vizier's Garden Party”? OK – na studyjną część „Ummagummy” ten konkretny utwór wpasowywał się nieźle, gdzie indziej siedem minut perkusyjnych wariacji oklamrowanych ładnym tematem fletu raczej nużyłoby. Podobnie „Speak To Me” - dźwiękowy kolaż, ładnie pasujący do całości „The Dark Side Of The Moon”. Podobnie stworzony wespół z Wrightem „Up The Khyber” - awangardowe popisy fortepianu i perkusji. Wszystko to jakoś się broniło – jako elementy większej całości bądź muzyka stricte ilustracyjna. Natomiast, jak koledzy z zespołu zeznają, Nick miał spory udział w konstruowaniu poszczególnych utworów: struktura „Echoes” czy „A Saucerful Of Secrets” to w głównej mierze dzieło jego i Watersa, wypełnione treścią przez pozostałą dwójkę.
Nic więc dziwnego, że solowy dorobek Masona jest najmniejszy ze wszystkich Floydów. Dwie płyty, w jednym przypadku z żadnym („Fictitious Sports” - niektórzy wręcz opisują ten album jako dzieło zespołu Nick Mason's Fictitious Sports, a nie jako solową płytę Masona), w drugim z połowicznym („Profiles”) udziałem twórczym Nicka. W obu przypadkach trudno osiągalne: niby się ukazały na CD, ale na chwilę obecną tylko chyba w dalekiej Japonii, w małym nakładzie, warte małą fortunę.
Stworzona z Rickiem Fennem z 10CC płyta „Profiles” to głównie muzyka ilustracyjna, trochę muzyka tła. Nie narzucająca się, płynąca sobie gdzieś obok. O brzmieniu typowym dla połowy lat 80. (praktycznie na całej płycie Mason gra na elektronicznych tykwach Simmonsa). Taka jest chociażby otwierająca „Malta” - niby jest tu trochę zmian tempa, fragmenty spokojniejsze obok bardziej żywiołowych, ale to w sumie taka letnia muzyka opracowana głównie na syntezatory (ładnie imitujące instrumenty dęte). Ciekawiej wypada „Rhoda” - powoli się snująca, z ładnym otwarciem gitary, z syntezatorami w pewnym momencie naśladującymi saksofon. Połączone w jedną 10-minutową całość dwie części utworu tytułowego robią jeszcze lepsze wrażenie: pierwsza część żywsza, bardziej energiczna, druga spokojniejsza, bardziej subtelna, w obu przypadkach z dominującym udziałem instrumentów klawiszowych: taki elektroniczny pop-rock.
Druga strona płyty jest niestety znacznie słabsza. „And The Address” to dość banalna kompozycja, jakby rodem z jakiegoś amerykańskiego serialu z lat 80. Udział Mela Collinsa niewiele tu pomaga: jego banalna partia saksofonu niestety idealnie wpasowuje się w schematyczną kompozycję. Dobrze, że trwa to jedyne niespełna 3 minuty. „Mumbo Jumbo” ma przynajmniej fajną linię basu – nie wiem czy żywego, czy syntezatorowego. Tyle, że sama kompozycja też w sumie za wiele nie wnosi: trochę kojarzy się to z nagraniami Milesa Davisa z tego okresu, takie elektroniczne, funkujące granie. I czemu Collins jest tu tak wklejony w tło? Gdyby go wypchnąć do przodu i dać większą swobodę, większe pole do popisu, zaraz byłoby ciekawiej. Dynamiczne, ale nijakie „Zip Code” i „Black Ice” nieźle pasowałyby do sceny jakiegoś pościgu w „Miami Vice” - tylko, że w sumie to raczej nie komplement. Saksofonowa wstawka w tym drugim specjalnie nie pomaga – wręcz przeciwnie, niestety. Za to finał płyty jest już bardzo fajny. „At The End Of The Day” to taki gitarowy drobiażdżek trochę przypominający nagrania Mike'a Oldfielda, bardzo przyjemnie się snujący przez dwie i pół minuty. I na koniec trzecia część „Profiles” – sympatyczna gitarowa koda.
Obraz „Profiles” uzupełniają dwie piosenki. Jedna, autorska Fenna z wokalnym udziałem Argentyńczyka Danny'ego Peyronela, który napisał teksty do obu. „Israel” jest dynamiczna, oparta na żwawym rytmie, wpadająca w ucho. W sumie jeden z ciekawszych fragmentów płyty. Nieco gorzej wypada trochę bezbarwna „Lie For A Lie” - mimo udziału wokalnego duetu Davida Gilmoura i Maggie Reilly.
Płyta – ciekawostka dla fanów Pink Floyd. Brakuje na niej przede wszystkim większej ilości zapadających w pamięć tematów muzycznych. Nieco więcej gitary elektrycznej też nie zaszkodziłoby. A tak – powstała całość w sumie bez wyrazu, chwilami bezbarwna, z kompletnie niewykorzystanym potencjałem Mela Collinsa, choć na plus należy wymienić ciekawe, fajnie zagrane partie perkusji. Dość niezobowiązujące granie do posłuchania latem, przy jakimś fajnym drinku, na plaży, albo w leniwe słoneczne popołudnie gdzieś w górach.