Emerson Lake & Palmer w latach 80. zaliczyli dwa płytowe „odpryski”. Najpierw Emerson i Lake zaprosili do współpracy Cozy’ego Powella – i powstał bardzo dobry album „Emerson Lake & Powell”. Dwa lata później Emerson z Palmerem spiknęli się z mało wtedy znanym kalifornijskim muzykiem (znanym ze współpracy z wytwórnią Magna Carta) – Robertem Berrym. Nazwany „3”, zespół też popełnił jedną płytę – „To The Power Of Three”.
Palmer i Emerson chyba od początku mieli mieszane uczucia co do tej współpracy. W każdym razie na koncercie z okazji 40-lecia wytwórni Atlantic zagrali co prawda we trzech, ale pod szyldem Emerson & Palmer. Podczas krótkiej trasy promującej „To The Power Of Three” oprócz materiału z płyty publiczność mogła posłuchać długich jamów opartych na podstawie motywów melodycznych z klasycznych albumów Emerson Lake & Palmer. Zespół – od początku krytykowany przez fanów starego tria za zdecydowanie AOR-owe, pop-rockowe brzmienie – dość szybko zniknął z rockowej mapy świata.
„To The Power Of Three” ma swoje jasne punkty. Wtedy, gdy od strony kompozytorskiej decydującą rolę odgrywa tandem Emerson-Palmer. Całkiem fajne rzeczy dzieją się w „Desde la Vida” – zwłaszcza w instrumentalnym rozwinięciu: sporo zmian tempa, dużo popisów Emersona, całkiem udatnie przywołujących klasyczne brzmienie ELP, Palmer też nie próżnuje. Ale część piosenkowa też wypada ciekawie, bez przesadnego lukru, całość jest należycie dramatyczna, dobrze skonstruowana. Przyjemnie, od fortepianowego wstępu po majestatyczne syntezatorowe rozwinięcie, narasta „On My Way Home”. I tyle.
O reszcie płyty nic ponad to, że jest, nie da się napisać. Nawet nie chodzi tu o unurzanie całości w pop-rockowym, skrojonym pod listy przebojów, AOR-owym sosie; problem w tym, że ten pop-rock jest przynajmniej o klasę gorszy od tego, co potrafiła zaproponować choćby Asia. O ile w “Talkin’ ‘Bout” to połączenie przebojowego pop-rocka z emersonowskimi fanfarami i pojawiającymi się tu, tam i ówdzie rytmicznymi kombinacjami wypada jeszcze jako tako, o tyle jakby na siłę sklejone z dwóch różnych utworów „Lover To Lover” w ogóle nie wyszło: zwariowana, pełna klawiszowych popisów i perkusyjnych łamańców część środkowa i syntezatorowe inkrustacje kompletnie nie pasują do komercyjnej, nijakiej piosenki z banalnym refrenem. „Eight Miles High”? Poprawna, ale dość bezbarwna przeróbka. „Runaway”, „Chains”? Przeciętny, sztampowy pop-rock drugiej połowy lat 80., rzemieślniczy, ale pozbawiony polotu.
Płyta głównie dla fanatyków ELP, chcących mieć w kolekcji wszystko, co związane z muzykami tria.