Piątek z Bossem – odcinek VI.
„The River”, choć nie był płytą tak doskonałą jak poprzedniczki, sprzedawał się znakomicie, bardzo ciepło przyjęto też kolejną mamucią trasę po Ameryce i Europie. Trudno się więc dziwić, że fani (i wytwórnia) z niecierpliwością czekali na kolejną płytę Bossa. Tymczasem praca nad nią szła jak po grudzie. Nowe kompozycje powstały dość szybko, ale ich nagranie to była inna para kaloszy: Boss i jego The E Street Band robili co mogli, zmieniali aranżacje, kombinowali, nagrywali kolejne wersje, ale… Springsteen za każdym razem miał wrażenie, że zespołowe wykonanie wypada dużo gorzej, mniej intensywnie niż wersja demo, nagrana przez samego Bruce’a we własnej sypialni, na prostym czterośladowym magnetofonie. Muzycy E Street Band nie zgadzali się do końca, uważając, że przynajmniej niektóre nagrane w pełnym składzie utwory wypadły zabójczo, ale… to Springsteen był, ekhm, szefem i to do niego należało ostatnie slowo. W końcu ktoś wpadł na najprostszy pomysł: skoro to nagrania demo wypadają zdaniem Bossa najlepiej, to może je wydać po prostu jako nowy album? Co prawda okazało się to co nieco skomplikowane – taśmy demo były nagrane dość cicho i trzeba je było najpierw odczyścić z szumów i poprawić jakość – ale… dla chcącego nic trudnego i w końcu dwa lata po „The River”, w końcu września 1982 album „Nebraska” trafił na rynek.
Od początku można było powiedzieć o Bossie wiele, ale na pewno nie to, że tworzy radosne piosenki. Zawsze z lubością opowiadał o ludziach zagubionych, uciekających przed czymś, próbujących żyć w trudnej, przytłaczającej rzeczywistości robotniczych dzielnic amerykańskich miast doby kryzysu końca lat 70. Jednak „Nebraska” to dzieło nawet jak na Springsteena wyjątkowo przytłaczające, przejmujące smutkiem, skrajnie ponure. Oszczędne, proste aranżacje jeszcze podkreślają wyjątkowo minorowy nastrój emanujący z kolejnych kompozycji – czy z opowieści o oczekującym na stracenie seryjnym zabójcy Charliem Starkweatherze („Nebraska”), czy o zadłużonym po uszy zwykłym Amerykaninie, przepuszczającym z ukochaną ostatnie oszczędności w prestiżowym kasynie („Atlantic City” z wyjątkowo przejmująco zaśpiewaną linijką w refrenie: everything must die baby, that’s a fact, but maybe everything that dies someday comes back), skrajnie smutnym „Mansion On The Hill”, którego bohaterowie – zwykli robotnicy – podziwiają z oddali piękną posiadłość swojego pracodawcy… Springsteen zmuszał też swych odbiorców do refleksji nad zmienną naturą dobra i zła: w „Highway Patrolman” podsuwał historię policjanta zmuszonego do pościgu za własnym bratem, w „Johnny 99” opowiadał zaś ponownie o skazanym przestępcy, zmuszonym do wkroczenia na drogę zbrodni przez narastające, niespłacalne długi, który chce zachować resztki godności, prosząc o stracenie go… Zgaszonym, zmęczonym głosem snuł historię syna, patrzącego na ojca kupującego stary, rozsypujący się, używany samochód i przysięgającego sobie, że kiedyś kupi wreszcie zupełnie nowy wóz („Used Cars”), albo innego – wracającego po latach do rodzinnego domu, by odkryć, że jego bliskich już nie ma („My Father’s House”)…
Snuje się ta płyta powoli, jakby z każdym kolejnym utworem zstępując coraz niżej, ku skrajnej, absolutnej rozpaczy, beznadziei i pustce. Nawet finałowy song, nieco cieplejszy od reszty, przynoszący cień nadziei, niewiele tu zmienia: „Nebraska” jest jak okładkowe zdjęcie – wyprana z barw, pochmurna, wyjątkowo smutna, chwilami przytłaczająca wręcz. I w tym wszystkim – jest to piękna płyta. Może nawet lepiej się stało, że to solowy album Springsteena – ta wyjątkowa, surowa oszczędność, bezpośrednie nawiązanie do tradycji amerykańskich folkowych bardów pokroju Woody’ego Guthrie’a czy Pete’a Seegera zdecydowanie tym utworom pasuje. Takie płyty są – wbrew pozorom – wyjątkowo trudnym sprawdzianem dla wykonawcy: wyjątkowo oszczędne aranżacje uwypuklają dobre melodie, ale też bezlitośnie obnażają wszelkie braki i niedoróbki. Springsteen z tego testu wyszedł obronną ręką: zaprezentował szereg kompozycji, które świetnie bronią się po latach już w tych najwcześniejszych wersjach. Choć nie obraziłbym się, gdyby Boss jednak kiedyś wydał tę podobno mniej udaną, zespołową wersję „Nebraski”…