Dwie płyty, jedna bardzo dobra, jedna znakomita, obie gorąco przyjęte przez krytykę i fanów, tyle że… Właśnie – fani wypowiadali się o obu płytach w superlatywach, ale jak na razie byli to wciąż nieliczni fani. Ale tak jak kilkunastoletni Bruce grający dla kilku osób w małej dzielnicy przyczep mieszkalnych, tak i starszy o dekadę Boss z dziesiątkami koncertów i dwoma albumami na koncie wciąż wierzył, że w końcu mu się uda. Że trafi na szczyt. Nieco mniej wiary miało szefostwo firmy Columbia. I na nagrywanie trzeciej płyty przeznaczyło wyjątkowo duży budżet, z zastrzeżeniem, że to już ostatnia próba osiągnięcia dużego sukcesu komercyjnego. Sporo kasy poszło też na promocję, inna rzecz, że Springsteen podchodził do tejże jak pies do jeża. Gdy po wydaniu trzeciej płyty pojawiły się plakaty reklamujące go jako przyszłość muzyki rockowej, osobiście je zrywał, starał się też wstrzymać sprzedaż gadżetów z podobnymi hasłami – na przykład przed występem w londyńskim Hammersmith Odeon.
Właśnie – jesienią 1975 do Zjednoczonego Królestwa zawitał już Bruce Springsteen – gwiazda pierwszej wielkości. Wydana 23 sierpnia płyta „Born To Run” stopniowo wspinała się po listach przebojów, docierając w końcu na 3.miejsce list najlepiej sprzedawanych płyt w Stanach Zjednoczonych. Zupełnie zasłużenie – ponad rok w studio (praca zaczęła się pod koniec maja 1974, zakończyła w połowie lipca 1975) i potężne pieniądze wydane na nagrania zaprocentowały albumem równie doskonałym co poprzedniczka.
Właściwie specjalnych zmian stylistycznych nie było. Bruce ze swoim E Street Band (z lekkimi zmianami w składzie: Viniego Lopeza wymienił Max Weinberg, za instrumentami klawiszowymi zasiadł Roy Bittan) znów zaproponował słuchaczowi porcję kompozycji osadzonych w amerykańskiej tradycji muzycznej, połączonej z porywająco zagranym rockiem. Znów swoje pole do popisu dostały dęciaki – to szalejące w „Tenth Avenue Freeze-Out” czy „Jungleland” (piękny popis Clemmonsa!), to podkreślające klimat. W składzie tym razem znalazlo się aż dwóch pianistów (choć Springsteen skomponował wszystkie piosenki przy fortepianie, sam skupił się na gitarach) – stąd pewna przewaga instrumentów klawiszowych w miksie, gitara jest tym razem nieco cofnięta. Boss nadal lubi nieco rozbudować formy – sporo kompozycji ma długie, klimatyczne wstępy (fortepianowe rozpoczęcie „Thunder Road”, wzbogacony skrzypcami „Jungleland” czy szczególnej urody fortepianowo-organowe otwarcie „Backstreet”), choć nie unika też prostych, zwięzłych kompozycji. Takie są „Meeting Across The River” i „Night” – ten pierwszy delikatny, jazzujący, z ładnie się przeplatającymi fortepianem Bittana i trąbką Randy’ego Breckera i pięknie pulsującym kontrabasem, ten drugi typowo rockowy, dynamiczny, z napędzającą całość partią gitary basowej. A nieco dylanowski w wyrazie (zresztą według Springsteena „Born To Run” to miała być płyta na zasadzie: Orbison śpiewa piosenki Dylana, a Phil Spector to produkuje – stąd potężna ściana dźwięku), ponury „Backstreets”? A pięknie mknący przed siebie utwór tytułowy, ogrywany na żywo jeszcze wiosną 1974, który w pewnym momencie stał się nieoficjalnym hymnem stanu New Jersey? (Bruce po raz pierwszy spotkał się tu z ironią losu, zupełnie błędnym odczytaniem intencji twórcy – wszak utwór opowiada o ucieczce z dość prowincjonalnego NJ…) A potężny finał w postaci również smutnego i malowanego ciemnymi barwami „Jungleland?” Nie ma na tej płycie chybionej kompozycji, nie ma złego momentu: „Born To Run” porywa od początku do końca.
Długa, ciężka praca nad płytą przyniosła efekty: Boss wreszcie stał się gwiazdą rocka, uosobieniem amerykańskiej muzyki – bo płyta była na wskroś amerykańska, pełna przestrzeni, niekończących się dróg, podróży przed siebie, które to motywy tak chętnie powracały w amerykańskim kinie czy literaturze. Inna rzecz, że zaczęły się też problemy z menedżerem Mike’em Appelem, które miały zaprowadzić obu panów przed oblicze Temidy. Dodajmy do tego masę koncertów – i na kolejną płytę Bossa przyszło czekać prawie trzy lata.