Początek legendy. “Born To Run” Bruce’a Springsteena.
Są tacy muzycy rockowi, których słucha się i poważa nie tylko z uwagi na wrażenia estetyczne związane ich z muzyką, ale również dzięki przekonaniu, że chcą nam oni coś ważnego przekazać, że ich twórczość nie jest pusta i nie służy tylko i wyłącznie rozrywce. Są to nazwiska takie jak Roger Waters, jak Peter Gabriel, jak Fish. W ich przypadku pojawia się myśl, że “im o coś chodzi”. To samo, choć z pewnymi istotnymi zastrzeżeniami, można odnieść do Bruce’a Springsteena. “The Boss” nigdy nie był bowiem – i chyba nie chciał być – takim intelektualistą rocka jak Waters bądź Gabriel. Jego muzyka to nie traktaty filozoficzne, nie wędrowanie po skomplikowanych ścieżkach własnego umysłu. To raczej proste historie o zwykłych ludziach i zwykłych zdarzeniach, takich jak miliony innych w Ameryce i na całym świecie. Gdzie więc można tu odnaleźć to wspominanie na początku poczucie, że “o coś chodzi”? Właśnie w tej prostocie i szczerości. Czuć, iż za każdą z opowieści “Bossa” kryje się jakieś prawdziwe zdarzenie, jakaś trafna obserwacja, jakaś emocjonalna więź z bohaterami. Utwory Springsteena, nawet jeśli dotyczą najbardziej wyeksploatowanego motywu w muzyce rockowej, czyli oczywiście miłości, wypełnione są żywymi postaciami i uczuciami a nie jedynie papierowymi, pretekstowymi “nim” i “nią”, o których wiemy jedynie, że się bardzo kochają albo właśnie się rozeszli. Z całokształtu zaś twórczości wyłania się obraz Ameryki pełnej różnorakich straceńców, dziwaków, nieszczęśliwych kochanków i uciekinierów. Nie jest to może obraz tak przemawiający do wyobraźni jak knajackie historie Toma Waitsa, nie jest to również portret pędzla uczonego socjologa. Niezależnie od wszelkich uproszczeń i ze świadomością wszelkich różnic, Bruce Springsteen zasługuje by zaliczyć go w poczet Wielkich Znaczących. Oraz, żeby nazwać go nie tylko piosenkarzem, nie tylko śpiewakiem, ale bardem. I trudno się dziwić, że dla publiczności amerykańskiej jest on prawdziwą legendą, prawdziwym Szefem.
Owa legenda rozpoczęła zaś swój żywot w roku 1975, czyli w tym samym, w którym Pink Floyd nagrali skończoną biblię rocka progresywnego “Wish You Were Here” a Queen podbiło Wielką Brytanię albumem “A Night At The Opera”. Był to moment kiedy echa epoki hippisowskiej były już odległe i stłumione, punk-rock jeszcze nie nadszedł a sceną niepodzielnie władali giganci w rodzaju wspomnianych Pink Floyd, Led Zeppelin czy The Eagles. I wtedy na horyzoncie pojawił się 26-latek z New Jersey, mający już na koncie dwa świetnie przyjęte przez krytykę ale zignorowane przez szerszą publiczność albumy. Człowiek, którego marzeniem było pisać piosenki jak Dylan, śpiewać jak Orbison i żeby to wszystko brzmiało tak, jakby nagrywał to Spector. Człowiek, którego Jon Landau z “Rolling Stone” określił wówczas mianem “przyszłości rock and rolla”. I miał chyba rację. Wtedy jednak owa przyszłość musiała najpierw przebić się do świadomości amerykańskich słuchaczy.
Co Bruce Springsteen musiał uczynić by to osiągnąć? Zebrać zespół będący prawdziwą dźwiękową maszyną do zabijania, napisać kilka piosenek w których odbiłby się pragnienia i uczucia nie tylko autora ale i całego pokolenia oraz zaaranżować całość w taki sposób, by raz wysłuchana nie dała się zapomnieć. Gdyby mu się to nie udało, pozostałby pewnie jednym z wielu bohaterów lokalnej sceny muzycznej, docenianym jedynie w specjalistycznych audycjach bądź publikacjach. W wypadku sukcesu zostałby megagwiazdą, głosem i sercem całej rockowej Ameryki. I tak się właśnie stało.
Zespół właściwie już był. Jako “E-Street Band” towarzyszył Bossowi z licznymi zmianami składu od 1972 roku – z tych czasów do sesji nagraniowych “Born To Run” dotrwali m.in. saksofonista Clarence “The Big Man” Clemons oraz nieżyjący już organista Danny Federici. W późniejszych latach dołączył ogromnie ważny dla muzyki Springsteena pianista Roy Bittan. Jako aranżer instrumentów dętych włączył się do pracy nad nową płytą stary znajomy Bruce’a Steven Van Zandt (znany również jako Little Steven), który w następnych latach stanie się pełnoprawnym i znaczącym członkiem wesołej kompanii Bossa. Tym samym, wchodząc do studia Springsteen dysponował kilkoma doskonale znającymi swój fach instrumentalistami, z których szczególnie dwóch – Clemons i Bittan (ale również dzielnie sekundujący temu drugiemu Federici) – odcisnęło na albumie swoje piętno.
“Born To Run” to rzecz sytuująca się pomiędzy prostym zbiorem piosenek, które łączy jednie to, iż znajdują się na jednym krążku a spójnym concept-albumem. Mimo, że Springsteen nie ciągnie tu jednej opowieści, nietrudno odnaleźć nici łączące poszczególne utwory zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej. W tej pierwszej sferze Boss i jego ludzie wyczarowali elektryzującą mieszankę, w której na plan pierwszy wybijają się wyraziste partie fortepianu i innych instrumentów klawiszowych oraz nieco schowana za nimi gitara – cóż, Springsteen do wirtuozów tego instrumentów na pewno nie należy. Do tego dochodzi dynamiczna i świetnie współpracująca sekcja rytmiczna oraz nieodzowne w prawdziwym amerykańskim rock and rollu dęciaki. Już pierwszy utwór na płycie czyli “Thunder Road” roztacza przed słuchaczem pełną paletę możliwości E-Street Band. Delikatny fortepianowy wstęp któremu towarzyszy harmonijka, potem głęboki, żarliwy głos. Utwór przyspiesza, pojawia się charakterystyczna (i bezpośrednio wspomniana w tekście gitara) a na końcu zespół atakuje spiętrzoną kodą, gdzie tryumfalnie sprzęgają się ze sobą gitara, fortepian i saksofon. Jest Orbison, jest Spektor, jest też ( o czym później) Dylan. Prawdziwie amerykańsko robi się w następującym później, rozbujanym “Tenth Avenue Freeze-Out” napędzanym przez tnącą jak brzytwa sekcję instrumentów dętych. “Night” to typowy, mknący na złamanie karku, Springsteenowski killer. Czy to wszystko? Skądże. A “Backstreets” z przejmującą fortepiano-organową, niemal dwuminutową introdukcją i wybijającym się ponad całość zachrypniętym wokalem? A “Born To Run” kolejny przykład jak ściana dźwięku potrafi przewalcować i zmiażdżyć nie tracąc jednocześnie nic z charakteru poszczególnych instrumentów nie tonąc w bełkocie i chaosie? Takie pytania można mnożyć. Jakkolwiek entuzjastycznie by to nie zabrzmiało, na tym albumie nie ma złych piosenek. Zmienia się ich tempo, klimat, ale wszystkie zachowują niemożliwy do podrobienia styl i sznyt. Kolejny przykład? Choćby “She’s the one” teoretycznie ballada, ale soczyście dynamiczna, zbudowana wokół chwytającego za serce motywu klawiszowego. Chcemy nieco wytchnienia? Proszę bardzo, dostajemy “Meeting Across The River”. To najbardziej ascetyczny numer na płycie, ale to tylko sprawia, że wyraźniej słychać całą jego urokliwość. To nastrój, nastrój i jeszcze raz nastrój. Właściwie tylko gitara i głos Bruce’a, ale jakiż to głos i jakaż to melodia. A jeśli komuś mało, to na sam deser otrzymuje “Jungleland”. Dziewięć i pół minuty muzycznej uczty, od fortepianowo-skrzypcowego wstępu po szalejącego na saksofonie Clemonsa i cały zespół robiący co tylko w jego mocy by olśnić słuchacza – zarówno na płycie jak i na koncertach, gdzie przez długie lata utwór ten stanowił wielki finał.
Każdy instrument brzmi tu doskonale, każda partia jest na swoim miejscu. Tym, co tak zdumiewa i przyciąga do “Born To Run” jest bijący ze wszystkich numerów niekłamany entuzjazm tworzenia muzyki. Słowo jakie przychodzi na myśl przy słuchaniu tej płyty (i wielu innych dokonań Bruce’a) to “przestrzeń”. Ta muzyka płynie szeroko, niezależnie czy uderza mocą “Born To Run” czy skrada się subtelnością “Meeting Across The River”. Choć teksty rzadko kiedy są wesołe, to muzycznie “Born To Run” to wcielona tryumfalna witalność. Każdy z tych utworów osobno mógłby być hymnem a przynajmniej dwa – “Born To Run” i “Jungleland” nimi zostały.
Tytuł albumu doskonale streszcza tematykę jaka interesuje Springsteena. Historie jakie tu przedstawia, pełne są bohaterów mknących przed siebie, szukających dla siebie miejsca w życiu, uciekających przed przeszłością bądź nieszczęściami a szukającymi szczęścia i spełnienia. Ich mottem mogłaby być ostatnia linijka “Thunder Road” (tytuł zainspirowany ponoć plakatem do kultowego w pewnych kręgach filmu drogi), którą Bruce wieńczy swą inwokację do pełnej wahań i oporów przed nowym, straceńczym życiem Mary. It’s a town full of loosers/And I’m pulling out of here to win. We wspomnianym “Thunder Road” owym zwycięstwem jest podróż z wybranką serca u boku, amerykańskim samochodem, pod którego dachem odnaleźć można odkupienie, amerykańskimi drogami pełnymi wypalonych wraków aut tych, którym się nie udało, bez celu, pędem dla samego pędu, z wiatrem rozwiewającym włosy Mary. W cudownie melancholijnym, prawdziwie szlachetnym “Meeting Across The River” jest to udany interes, może niekoniecznie zgodny z prawem, ale za to mogący wreszcie przynieść uznanie w oczach kobiety, zaś “Night” to podniosły hymn na cześć nocnych ucieczek od dziennej rutyny w szaleństwo prawdziwego życia. Aż wreszcie we flagowym okręcie albumu, w najbardziej popularnym utworze, czyli w “Born To Run” mamy już rozbuchaną, poetycką apoteozę straceńczej ucieczki samej w sobie. Urodzeni by uciekać – takim mianem Springsteen chrzci współczesnych sobie młodych ludzi, nie mogących znaleźć dla siebie miejsca, wiecznie poszukujących, gotowych by w każdej chwili ruszyć do przodu. Fragment In the day we sweat it out in the streets of runaway American dream/At night we ride through mansions of glory in suicide machines również mógłby służyć jako życiowe credo Springsteenowskich bohaterów. W kraju teoretycznie nieskończonych możliwości ludzie o marzeniach większych niż oni sami muszą ciągle biec, aby je doścignąć. Jako dźwiękowe tło tych wędrówek, wydobywające się z głośników pędzącego autostradą kabrioletu muzyka i słowa Bossa nadawały się i wciąż nadają się doskonale.
Springsteen jest, jak na barda przystało, poetą. W przeciwieństwie do późniejszego o niemal dekadę “Born In The USA”, mocno dosadnego i publicystycznego, na “Born To Run” owa poezja jest wszechobecna. To prawda, “The Boss” nie bawi się może w subtelności, nie umyka w eteryczne krainy metafory, raczej mocno stąpa po ziemi i trzyma się konkretu. Ale jednocześnie każdą swoją piosenką poetyzuje samochody, dziewczyny, amerykańską prowincję. There were ghosts in the eyes/Of all the boys you’ve sent away/The haunt this dusty beach road/In the skeleton frames of burn down Chevrolets śpiewa Bruce w “Thunder Road” zaś całą płytę wieńczy historią o walkach ulicznych gangów – z jednej strony gorzką (And try to make an honest stand but they wind up wounded, not even dead/Tonight in Jungleland) z drugiej jednak – romantyczną i epicką (Man there's an opera out on the Turnpike/There's a ballet being fought out in the alley/Until the local cops, Cherry Tops, rips this holy night).
Ponad trzydzieści lat po wydaniu “Born To Run” Springsteen wciąż zachowuje witalność. Nagrywa, chyba głównie dla własnej satysfakcji i z chęci złożenia hołdu amerykańskiej tradycji, płytę zapełnioną folkowymi standardami, by następnie powrócić z premierowym materiałem, gdzie wciąż słychać go we wspanialej formie. Nawet jeśli na przełomie lat 80 i 90 łagodził brzmienie i schodził w bardziej popowe rejony robił to z wielką klasą. Wydaje się, że The Boss pozostaje wierny zasadom, które przyjął u samego zarania swojej kariery, a które w genialny sposób zrealizował przy pierwszym kamieniu milowym w drodze przez Amerykę, czyli przy “Born To Run” właśnie. Opowiadać prawdziwe – albo przynajmniej prawdopodobne – historie językiem jednocześnie szorstkim i poetyckim oraz zatopić słuchacza w szerokim, rozpędzonym strumieniu dźwięków. Od “Born To Run” (a właściwie od “Greetings Form Asbury Park, N.J”, pierwszego albumu) do “Magic”, a miejmy nadzieję, że i do kolejnych płyt które jeszcze powstaną – Springsteen pozostaje sobą, Bossem amerykańskiego rocka, postacią legendarną oraz – trochę prywaty nie zaszkodzi – koncertowym marzeniem piszącego te słowa. Po prostu, jednym z Wielkich współczesnej muzyki.