Piątek z Bossem – odcinek IV.
Wejść na szczyt to jedno; trzebaby się na nim jeszcze utrzymać. A to nie jest z reguły takie proste. W roku 1975 Bruce Springsteen już był rockową gwiazdą pierwszej wielkości, co przekładało się na mnogość propozycji koncertowych, także spoza Stanów Zjednoczonych – a mamucie trasy nie pomagały w komponowaniu i pisaniu nowych utworów. Do tego doszedł konflikt z menedżerem: Mike Appel pomógł Springsteenowi zrobić pierwszy krok, nagrać debiutancki album, ale potem robiło się coraz mniej kolorowo: Appel jako producent płyt radził sobie dość przeciętnie, nie do końca potrafił ogarnąć często dość luźne pomysły i kompozycje Bossa i nadać im szlif i kształt, do tego w pewnym momencie jego zdolności menedżerskie zaczęły się okazywać zbyt małe… Gdy Springsteen postanowił zastąpić Appela Jonem Landauem, ten pierwszy pozwał Bossa do sądu. Prawne potyczki trwały rok (skończyły się ugodą pozasądową) i równie skutecznie odciągnęły Bruce’a od studia… Ale w końcu w październiku 1977 Springsteen i The E Street Band rozpoczęli nagrania. Praca zajęła pięć miesięcy; nowy album trafił na rynek 2 czerwca 1978.
Jest to nieco inna płyta od wielkiej poprzedniczki. Potężne, przestrzenne brzmienie zostało nieco ograniczone, zamiast potężnej ściany dźwięku otrzymaliśmy prostszą, mniej rozbudowaną produkcję, dającą więcej miejsca na wyeksponowanie talentu instrumentalistów (zwłaszcza Bruce’a i Roya Bittana). Jeśli „Born To Run” był dźwiękowym odpowiednikiem filmu drogi, pędu przez niekończące się otwarte przestrzenie Środkowego Zachodu USA, „Darkness On The Edge Of Town” przypominało dość kameralny obraz z życia robotniczych dzielnic wielkich miast, przesycony pustką i beznadzieją z codziennego życia tzw. niebieskich kołnierzyków. Kompozycje stały się bardziej uporządkowane, zwięzłe, prostsze (w czym dało się też dostrzec pewien wpływ angielskiego punku, w którym Boss się zasłuchiwał), bardziej surowe, choć Bruce nadal nie stronił od formalnych urozmaiceń (minorowa, wyjątkowo przygnębiająca ballada „Racing In The Street” zostaje w pewnym momencie przełamana krótką, trwającą może z pół minuty, jaśniejszą wstawką, po której robi się jeszcze bardziej mrocznie i smutno). Częściowo dlatego, by odreagować „Born To Run” – płytę, która uczyniła go gwiazdą popkultury, czego Boss bynajmniej nie chciał; częściowo z uwagi na zmieniające się muzyczne prądy – wszak 1978 to już epoka punku, o czym była już mowa…
Tą zmianę słychać już od początku, od dynamicznego rockera „Badlands” na otwarcie. Wymowny to tytuł: z jednej strony oznacza on suchą, jałową, wyniszczoną przez erozję ziemię, z drugiej to tytuł filmu Terence’a Malicka z roku 1973, opowiadającego o seryjnym zabójcy Charliem Starkweatherze i jego sympatii Carol Ann Fugate; choć w samej kompozycji nie ma o nich słowa – Springsteen dopiero w przyszłości poświęci Starkweatherowi utwór „Nebraska” – to jednak otwarcie jest bardzo wymowne: tak jak surowy, minorowy, pełen wyblakłych kolorów film Malicka odbiegał formą od wielkich hollywoodzkich epików, tak dość prosty brzmieniowo i formalnie utwór „Badlands” odbiega formą od potęgi brzmieniowej choćby „Thunder Road”… Oparty na wyeksponowanej, ekspresyjnej partii gitary „Adam Raised A Cain” – o synu nie potrafiącym zaakceptować życiowych wyborów ojca – chiwlami ocierał się o punkową bezpośredniość, był takim muzycznym „strzałem między oczy”. Mistrzostwo prostej formy Boss osiągnął w krótkich „Candy’s Room” (z ciekawym dodatkiem glockenspiela) i „Factory” – zwłaszcza w tym drugim utworze, zaczynającym się jak pochwała stabilnej, regularnej pracy w fabryce, ale szybko odsłaniającym ciemne strony monotonnej robotniczej egzystencji, prowadzącej do przemocy rodzinnej. Choć Springsteen zdecydowanie postawił na gitarowe brzmienia, ograniczając rolę saksofonu, nie zabrakło wyjątku od tej reguły: „The Promised Land”, prowadzony rozbujaną harmonijką, jeden z nielicznych fragmentów płyty przynoszący choć odrobinę nadziei, zawiera fajne saksofonowe popisy. Dominują jednak kompozycje przygnębiające, minorowe, malowane zdecydowanie ciemnymi barwami. O „Racing In The Street” już było – a przecież wcale nie cieplej wypada wypalona, znużona ballada „Streets Of Fire” czy utrzymany w średnim tempie „Something In The Night”… Nawet finałowy „Darkness On The Edge Of Town” nie przynosi nadziei, pozostawiając słuchacza w ponurym, smutnym nastroju.
Mimo mało optymistycznej wymowy, „Darkness…” przyjęto ciepło – całkiem zasłużenie, bo jest to płyta znakomita, pełna nierzadko porywającej muzyki, utrzymanej w jednolitym, minorowym, przytłaczającym klimacie. Mimo niezbyt przebojowego charakteru, płyta sprzedawała się bardzo dobrze. Boss – po kolejnej długiej serii koncertów (m.in. na rzecz programu rozbrojenia nuklearnego) przy pracy nad kolejnym albumem dostał od wytwórni carte blanche i duży kredyt zaufania. Co z tego wyszło – w kolejnym odcinku.