Kolejna po „The Pros And Cons Of Hitch-Hiking” płyta Rogera Watersa wyraźnie różni się od poprzedniczki. Zamiast swobodnie przepływającego kolażu efektów dźwiękowych, pojedynczych melodii, piosenek, o luźnej konstrukcji, rządzącego się (zgodnie z librettem płyty) logiką snu, wydana w czerwcu 1987 roku „Radio K.A.O.S.” zawiera siedem zwartych, starannie skomponowanych i skonstruowanych utworów, tworzących klarowną, spójną (choć nieco naciągniętą) fabułę.
Jest to opowieść o przykutym do wózka walijskim chłopaku, który obdarzony jest niezwykłym darem: potrafi odbierać fale radiowe i manipulować nimi jedynie przy pomocy prostego telefonu bezprzewodowego. Gdy opiekujący się Billym jego brat, Benny, zostaje aresztowany, rodzina chłopaka, nie mając możliwości zapewnienia mu odpowiedniej opieki, wysyła go do wuja do Los Angeles. Tam Billy nawiązuje kontakt z prezenterem lokalnej rozgłośni, Jimem; zostają przyjaciółmi. Billy, przerażony stającym na krawędzi nuklearnej apokalipsy światem, postanawia wyrwać ludzi z letargu, wstrząsnąć nimi. Ponieważ niezwykłe zdolności pozwalają mu przejąć kontrolę nad wojskowymi superkomputerami, manipuluje nimi, by stworzyć iluzję, że za cztery minuty na całym świecie dojdzie do wojny nuklearnej, oznaczającej całkowitą zagładę ludzkości. Jim z przerażeniem śledzi mijające minuty… I wtedy na całej Ziemi gaśnie światło. Niesamowite katharsis sprawia, że ludzie na całym świecie otrząsają się z letargu.
Fabuła to jedno; kompozycje to już coś zupełnie innego. „Radio K.A.O.S.” powstawał w trudnym dla Watersa okresie: wszak ostry spór z byłymi kompanami o nazwę Pink Floyd właśnie osiągnął apogeum. O ile gwałtowny konflikt z dawnym partnerem z zespołu na Davida Gilmoura wpłynął mobilizująco i powstała bardzo udana płyta „A Momentary Lapse Of Reason”, w przypadku Rogera Watersa było niestety odwrotnie. Sporą część płyty wypełniły kompozycje dość przeciętne, pozbawione wyrazu.
Cały album – gdzie poszczególne nagrania powiązano w całość dialogami Jima i Billy’ego, tworząc wrażenie audycji radiowej. Całość otwiera „Radio Waves”, dynamiczna, przebojowa piosenka, z mocno zaznaczonym, nieco tanecznym rytmem, całkiem udana. Niestety, następne kompozycje, choć od strony tekstowej całkiem udane, muzycznie są wyraźnie gorsze; „Who Needs Information”, nieco funkujące, podparte sekcją instrumentów dętych, ciągnie się monotonnie przez całe sześć minut – o co najmniej dwie za dużo. Równie monotonnie wypada „The Powers That Be” – również oparte na nieco funkującym rytmie, mimo gościnnego udziału Paula Carracka również dość nudnawe, sprawiające wrażenie nabijania czasu. A kiczowate „Sunset Strip” najlepiej w ogóle pominąć milczeniem: dość tandetne dęciaki, do tego zawodzący w refrenie chórek: ooh-ooh, Billy come home… Co ciekawe, „Sunset Strip” trafiło na płytę kosztem dużo bardziej udanego „Going To Live In L.A.”… Tak naprawdę, z pierwszych pięciu utworów wyróżnia się – i to zdecydowanie – subtelna ballada „Me Or Him”. Z uroczym brzmieniem syntezatora (obsługiwanego przez samego Watersa), brzmiącego jak japoński flet shakuhachi. Naprawdę piękny moment.
„Sunset Strip” kończy się, mocny basowy riff syntezatora wprowadza utwór „Home”… i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, cały obraz płyty nagle się zmienia. Od tego momentu, już do końca płyty będziemy obcować z Dziełem. „Home” wnosi to, czego tak brakowało pozostałym utworom: dramatyzm, ekspresję, siłę wyrazu. Kiedy przyjdą podpalić twój dom – nieważne, czy będzie to Jerozolima, Kair, Berlin, Praga, Moskwa, Nowy Jork, walijskie Llanelli, Warrington, Warszawa, Pcim Dolny, Rzym, bo każdy ma takie miejsce, które nazywa domem – kiedy rozpocznie się inwazja, kiedy defensywa rozsypie się w pył, co zrobisz? Usłużnie powitasz nowych panów na lotnisku, pokornie zaakceptujesz swój drugorzędny status służącego, w milczeniu przeżywając upokorzenie, czy chwycisz za broń? Czy stawisz czynny opór? Porywająco wykonany „Home” to utwór znakomity, jeden z najlepszych fragmentów płyty. A po nim następuje TEN moment. Nacisnęli przycisk, Jim. Przycisk, Billy, ale który przycisk? Ten duży, czerwony. Masz na myśli TEN przycisk? Żegnaj, Jim… Zaczyna się odliczanie. „Four Minutes” to jedyny fragment płyty, który nie jest zwartą, starannie skomponowaną piosenką, to kolaż różnych elementów. Tykanie zegara. Krótkie, urwanie fragmenty piosenek. (W tym kawałek – również odrzuconej z albumu – „Molly’s Song” z gościnnym udziałem Clare Torry.) Fragmenty przemówień polityków. Margaret Thatcher: Nasz własny, zapobiegawczy arsenał nuklearny pomógł utrzymać pokój na świecie. Przez prawie czterdzieści lat. Krótki rzut oka na nieświadomy niczego świat tuż przed nagłym końcem. Zimny, elektroniczny głos Billy’ego: Dziesięć. Dziewięć. Osiem. Siedem. Sześć. Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden. I rzucone w eter przez Jima: Żegnaj, Billy. I nagła cisza. Wszystko się kończy.
Dopiero po chwili dociera do ludzi, że to nie koniec. Że tylko na całej Ziemi zgasły światła. Szokujące doświadczenie, nagłe stanięcie twarzą w twarz z ostatecznym końcem, staje się dla ludzkości wstrząsającym katharsis. Przypływ się cofa. Świat zatrzymuje się tuż przed samą krawędzią zagłady. Waters napisał podniosłą balladę „The Tide Is Turning” pod wpływem koncertów Live Aid. Odkrycie, że ludzie potrafią się zjednoczyć, by zrobić razem coś dobrego, a nie tylko w celu szerzenia destrukcji i zniszczenia, było dla Rogera pozytywnym szokiem. Podobno pierwotnie nie planował zamieszczenia tego utworu na płycie, ale wytwórnia zasugerowała, że „Radio K.A.O.S.” powinno się zakończyć bardziej optymistycznie.
Trudno ocenić tą płytę. Bo zawiera momenty doskonałe (ostatni kwadrans i „Me Or Him”) i momenty słabe. Jako całość jest płytą wartą poznania, choć bardzo nierówną jakościowo. Stąd ocena końcowa: siedem gwiazdek.