Przystanek Kanada – odcinek XII: Wszystko marność (All is Vanity).
Zakończona późną zimą 1973 koszmarna trasa koncertowa wyczerpała Neila Younga. W założeniu koncerty miały dopomóc w zaleczeniu niezwykle bolesnej rany, jaką była śmierć Danny’ego Whittena, tymczasem stan Neila jeszcze się pogorszył. Young postanowił odpocząć, na spokojnie zaczął zbierać nowy zespół – sekcja rytmiczna Crazy Horse plus on i Nils Lofgren na gitarach. Miało się to nazywać The Santa Monica Flyers. Wtedy znów doszło do tragedii: wieloletni techniczny tak Neila, jak i CSNY czy Springfield, Bruce Berry przedawkował heroinę (w którą wciągnął go niejaki Danny Whitten). Young znów się załamał. W takim stanie tworzył nowe utwory, w takim stanie też zostały one nagrane podczas nocnej sesji 26 sierpnia 1973. Muzycy byli w studiu na zupełnej krawędzi: alkohol, nikotyna, przytłaczające wspomnienie dwóch niepotrzebnych tragedii… Nocną sesję uzupełniły jeszcze pojedyncze nagrania (tak studyjne, jak i koncertowe) z wcześniejszych lat i kilka późniejszych dogrywek. Całość nazywała się „Tonight’s The Night”.
Gdy szefowie Reprise usłyszeli te nagrania – byli w szoku. Chropowate, wyjątkowo ponure, przygnębiające nagrania ich wręcz przeraziły. Dla Neila stanowiły one ucieczkę od niespodziewanego sukcesu „Harvest” i przypadkowej publiczności, jaką ten sukces przyniósł, stanowiły też swoiste katharsis, próbę zmierzenia się z ogromnym wstrząsem, jakim było odejście Whittena i Berry’ego. Wytwórnia powiedziała – nie. Przynajmniej na razie te nagrania muszą zaczekać.
Nie mając innego wyjścia, Neil Young przygotował na razie inny album. Inny – choć zrobiony według bardzo podobnej zasady co „Tonight’s The Night”. Znów całość brzmiała chropowato, szorstko, oszczędnie, mało melodyjnie, wręcz antyprzebojowo, demonstracyjnie odcinając się od wypolerowanego „Harvestu”. Może nie była aż tak przygnębiająca, jak „Tonight…” – ale to nadal była płyta zdecydowanie bardziej cieni niż blasków, katartyczna, stanowiąca próbę zmierzenia się z tragedią, otrząśnięcia się z niej.
Otwierające całość “Walk On” (niejako odpowiedź na „Sweet Home Alabama” Lynyrd Skynyrd) to właśnie porcja dość szorstkiego, rockowego grania, brzmiącego należycie surowo, napędzanego chropawym, masywnym riffem. Choć nie brakuje tutaj też subtelności, choćby w gitarowej podgrywce towarzyszącej refrenowi. Podobnie, choć nie tak ciężko, nie tak szorstko, wypada „Revolution Blues” (opowiadające o ciemnych stronach sławy). W country’ującym „For The Turnstiles” głównym instrumentem akompaniującym jest banjo. „Vampire Blues” łączy stylowy, osadzony w blues-rocku riff z oszczędnym podkładem; całość sprawia wrażenie jakby trochę niedokończonej (w finale aż się prosi o długie, typowe dla Younga solo gitary). Gdzieś pośrodku wylądowało kolejne cudowne dzieciątko Youngowskiej liryki – tyleż smutna, co piękna i melodyjna ballada „See The Sky About To Rain” (rok wcześniej mająca swoją premierę na pożegnalnym albumie The Byrds). Co jeszcze? Surowo, ponuro wypadła osadzona w blues-rocku ballada tytułowa. Smutna elegia dla kilkuletniego związku Neila i aktorki Carrie Snodgress – „Motion Pictures”. Na sam koniec mamy ponury, niezwykle klimatyczny snuj. Oparty na oszczędnej gitarowej linii, uzupełnianej od czasu do czasu harmonijką i żałobnie zawodzącymi skrzypcami.
Z różnych przyczyn, ta płyta bardzo długo nie doczekała się wznowienia na srebrnej płytce; ostatecznie zremasterowany CD ukazał się dopiero w roku 2003. I bardzo dobrze, że tak się stało, bo to jest znakomita płyta. Może nie aż tak wielka i tak udana, jak „Tonight’s The Night” – ale na pewno jedna z najlepszych płyt Neila Younga.
Za tydzień – o „Tonight’s The Night” właśnie, w odcinku XIII: Wszystko przemija (Things Become Extinct).